Na rozkaz z Brukseli mogą trafić w każde miejsce odległe od niej o 6 tys. km, czyli od Norwegii na północy do Afryki Środkowej na południu.
Wyszehradzka Grupa Bojowa Unii Europejskiej od 1 stycznia 2016 roku na pół roku objęła swój dyżur. 6 marca 2013 roku Polska, Czechy, Słowacja i Węgry podpisały list intencyjny w sprawie wspólnego utworzenia grupy bojowej UE (GBUE). W efekcie w jej skład wchodzi dokładnie 1868 żołnierzy z Polski, 728 z Czech, 466 ze Słowacji, 639 z Węgier plus 19 z Ukrainy. Polacy to głównie żołnierze 12 Brygady Zmechanizowanej ze Szczecina. „Do tego zadania potrzebna była jednostka mająca sprzęt przeznaczony dla grup mobilnych, zdolnych do szybkiego przerzutu i działania. Nasza, na rosomakach, idealnie się do tego nadaje. W ubiegłych latach dyżur w grupie bojowej UE pełniła dwukrotnie 17 Brygada Zmechanizowana z Międzyrzecza, teraz czas na 12 Brygadę, która zapewne dostanie to samo zadanie także w przyszłości”, mówi gen. bryg. Dariusz Górniak, dowódca 12 BZ.
Jak opanować tłum?
To międzynarodowe wojsko ma być gotowe do działania przez pół roku, tak by w ciągu najwyżej dziesięciu dni od rozkazu Rady Unii Europejskiej móc przemieścić się we wskazany rejon w odległości nawet około 6 tys. km od Brukseli. Może to być zarówno północna część Norwegii, jak i środkowa Afryka. W takich warunkach musi samodzielnie albo jako część większej operacji działać nawet przez 120 dni. „Jesteśmy na to gotowi”, mówi kpt. Michał Kostrubiec, dowódca 3 Kompanii Piechoty Zmotoryzowanej, a w grupie bojowej dowódca kompanii manewrowej. „Większość z nas to żołnierze z doświadczeniem zdobytym na misjach. Byliśmy w Iraku, Afganistanie, na Bałkanach. W Iraku nauczyliśmy się działać w wysokich temperaturach, na Bałkanach i w Afganistanie – w górach i przy ekstremalnie zmieniającej się temperaturze, upale w ciągu dnia i bliskiej zeru w nocy. Tak samo nasi koledzy z Węgier, Czech czy Słowacji, to też doświadczeni żołnierze po misjach”.
Największą zmianą dla nich jest jednak sam charakter ewentualnych działań. Grupa bojowa UE będzie bowiem działać z mandatu Organizacji Narodów Zjednoczonych, a to oznacza, że wojsko ma skupić się nie tyle na walce, ile na dyplomacji, negocjowaniu czy niesieniu pomocy humanitarnej. Obowiązuje zasada „first force in, first force out”. W wojskowym języku takie działania określa się mianem niekinetycznych. Co to oznacza? „Dokładnie to, co ćwiczyliśmy podczas certyfikujących naszą grupę bojową ćwiczeń »Common Challenge«”, mówi dowódca batalionu manewrowego GBUE ppłk Mariusz Ostapiak (na co dzień dowódca 1 Batalionu Piechoty Zmotoryzowanej 12 BZ). „Chodziło nie tylko o takie działania, jak w Afganistanie czy Iraku, czyli konwoje, patrole, operacje »cordon and search«. W trakcie ćwiczeń musieliśmy sobie poradzić ze zbuntowanym tłumem uchodźców. Co więcej, spośród tych ludzi należy umieć wyłuskać tych, którzy dla nas i cywilów mogą się stać zagrożeniem”.
„Szczególnie dowódca batalionu manewrowego i jego sztab muszą być w tego typu misji także dyplomatami”, podkreśla gen. bryg. Dariusz Górniak. „Powinni być gotowi negocjować, rozmawiać, układać się z władzami na poziomie np. gubernatorów”. Wojsko podkreśla jednak, że i takich doświadczeń już częściowo nabyło na misjach w Iraku i Afganistanie. Dowódcy niewielkich baz musieli przecież dogadać się z plemienną starszyzną w okolicznych wioskach. „Wiemy dobrze, że często dużo więcej osiągnie się dyplomacją niż siłą i tego się na misjach nauczyliśmy”, mówi kpt. Michał Kostrubiec, zastępca dowódcy niewielkiej bazy Waghez w Afganistanie. Współpracował z lokalną ludnością, która wykonywała prace kontraktowe na rzecz bazy.
Także scenariusz ćwiczeń certyfikujących przed dyżurem zakładał głównie prowadzenie działań niekinetycznych. Na potrzeby „Common Challenge ’15” wymyślono hipotetyczną sytuację, w której pomiędzy państwami doszło do konfliktu o złoża surowców naturalnych. Zabiegi dyplomatyczne nie przyniosły skutku, więc doszło między nimi do otwartego konfliktu zbrojnego. Unia Europejska nałożyła na agresora sankcje gospodarcze i polityczne, a w końcu podjęła rezolucję w sprawie wysłania na teren ogarnięty konfliktem swojej grupy bojowej. Wojsko ćwiczyło zatem nie tylko klasyczne operacje militarne, lecz także takie działania, jak ochrona konwojów, dostarczanie żywności czy elementy związane z atakiem i obroną placówek humanitarnych, dyplomatycznych, a także granic.
Okazało się, że ten ostatni element węgierskie wojsko przećwiczyło w praktyce na granicy własnego kraju. „Ze względu na falę uchodźców ta właśnie kompania, która wchodzi w skład naszego batalionu manewrowego, nie mogła w pełnym składzie wziąć udziału w ćwiczeniach »Common Challenge«”, mówi płk Mariusz Ostapiak. „Zostali w tym czasie skierowani do ochrony węgierskiej granicy”. Żołnierze liczą się z tym, że to właśnie takie zadania mogą ewentualnie ich czekać w czasie dyżuru. „Przygotowaliśmy się do udziału w akcjach prewencyjnych”, mówi kpt. Michał Kostrubiec. „Ćwiczyliśmy prowadzenie rozmów, uspokajanie ludzi, reagowanie na agresję. Z jednej strony, potrzebny jest spokój, bo nie wolno dać się sprowokować. Z drugiej, trzeba wiedzieć, jaki gest wystarczy, aby zapanować nad sytuacją, aby przestraszyć ludzi, a nie spowodować wzrostu agresji. Czasem krok naprzód tyraliery, uderzenie pałką w tarczę wystarczy, by zapanować nad tłumem”.
Towarzystwo międzynarodowe
Takie ćwiczenia żołnierze będą prowadzili także w czasie dyżuru grupy. Nie będziemy przecież siedzieć z założonymi rękami i czekać, czy nas gdzieś wyślą”, mówi ppłk Ostapiak. „Umawiamy się z policjantami, którzy przekażą nam swoje doświadczenia z działań kompanii prewencyjnych. To ważna umiejętność”.
Polacy, Czesi, Słowacy i Węgrzy tak naprawdę spotkali się dopiero na „Common Challenge” w listopadzie 2015 roku w Drawsku Pomorskim. Poprzednie miesiące żołnierze poszczególnych nacji spędzili na ćwiczeniach i certyfikacjach narodowych. Dopiero w Drawsku Pomorskim te wszystkie elementy zostały spięte w całość. Z jakim efektem? „Nie było żadnych problemów z procedurami”, podkreśla ppłk Mariusz Ostapiak. „Poszczególne państwa wydzieliły do grupy bojowej najlepsze jednostki i najbardziej doświadczonych żołnierzy”. Są oni przygotowani do działania niemal w każdej sytuacji. Umieją reagować na zagrożenia asymetryczne, czyli działając na terenie opanowanym przez partyzantów, mając do czynienia z zagrożeniem terrorystycznym. I podkreślają jeszcze jedno: „Gdybyśmy nie byli na misjach, to cofnęlibyśmy się pod względem wyszkolenia”, mówi płk Ostapiak. „Tymczasem nasi żołnierze mają zaufanie do sprzętu w 100%, bo sprawdzili go w boju. Są na nim przeszkoleni i mogą działać w każdych warunkach w kraju i za granicą”.
Dodatkowym bonusem dla żołnierzy, którzy przygotowują się do działania w GBUE, jest szlifowanie języka angielskiego. Co prawda, jak mówią, ze Słowakami czy Czechami da się dogadać, gdy mówi się po polsku, ale z Węgrami już na pewno nie. „W takich warunkach oczywiste jest, że porozumiewamy się po angielsku”, mówi dowódca. „Perfekcyjnie muszą się posługiwać tym językiem żołnierze nie tylko na poziomie dowództwa batalionu, lecz także kompanii, bo w strukturze grupy bojowej nie ma komórek jednolitych pod względem narodowości. Wszystkie są umiędzynarodowione”.
Ze wspólnych ćwiczeń szybko wyciągnięto pierwsze wnioski. Okazało się, że trzeba usprawnić logistykę. „Zaopatrzenie, jak się okazuje, musi być odrębne na poziomie każdej z nacji w ramach kompanii manewrowej”, mówi ppłk Ostapiak. „My nie mamy części np. do węgierskiego sprzętu ani go nie znamy. Nie dysponujemy także potrzebną amunicją. Dobrze, że takie rzeczy wyszły na ćwiczeniach”.
Kiedy zejdą z poligonu?
Przygotowania do dyżuru w grupie bojowej UE trwały dwa lata. Najpierw planistyczne, potem na szczeblu narodowościowym, by żołnierze cały rok spędzili czas na ćwiczeniach. Żartują, że z poligonu nie zeszli praktycznie od stycznia. „Drawsko, Wędrzyn, znów Wędrzyn, Hohenfels w Niemczech, Drawsko i jeszcze raz Drawsko”, tak mniej więcej wyglądał kalendarz 12 Brygady Zmechanizowanej od stycznia 2015 roku”, mówi kpt. Janusz Błaszczak, rzecznik jednostki. „To oczywiście nie tylko ćwiczenia przeznaczone dla tej części naszej brygady, która przygotowywała się do grupy bojowej Unii Europejskiej, ale oni też w nich brali udział”.
Żołnierze byli przede wszystkim pod wrażeniem „Common Challenge”, które stanowiły zwieńczenie przygotowań do dyżuru, lecz także ćwiczeń w ośrodku przygotowawczym do misji w niemieckim Hohenfels. To zbudowany przez Amerykanów poligon, na którym żołnierze wyjeżdżający na misję szkolą się w warunkach jak najbardziej zbliżonych do tych, które zastaną na miejscu. „Zbudowano tam miasteczka i wioski, a w nich sklepy, szkoły, meczety. Te sklepy działają, a w domach żyją ludzie. To opłaceni mieszkańcy okolic poligonu, którzy w czasie ćwiczeń przeprowadzają się na teren wojskowy”, opowiada kpt. Michał Kostrubiec, który pierwszy raz zobaczył ośrodek w Hohenfels.
Dodaje, że ci cywile są tak przeszkoleni, że potrafią urządzać zasadzki, którymi kompletnie zadziwiają żołnierzy. Hohenfels pozwoliło im także przećwiczyć przerzut wojska na znaczną odległość. Ludzie i sprzęt musieli pokonać ponad 700 km ze Szczecina na miejsce: w rosomakach, ciężarówkach i honkerach. Ten dystans przebyli od rana do wieczora w asyście niemieckiej żandarmerii wojskowej. „To było ważne doświadczenie dla naszych kierowców”, mówi ppłk Ostapiak. „Takie – jak to mówią Amerykanie – rajdy może wykonywać wojsko przerzucane na miejsce wyznaczonych dla grupy bojowej UE zadań”.
„To był intensywny rok i wojsko dostało w kość”, przyznaje dowódca 12 Brygady Zmechanizowanej gen. Dariusz Górniak. „Ale od tego jesteśmy i za to nam społeczeństwo płaci. Przygotowanie do działania w ramach grupy bojowej UE dało nowe umiejętności moim żołnierzom, co może tylko cieszyć”.
autor zdjęć: Błażej Łukaszewski/12 SDZ