W Libanie przebywa 1,2 mln Syryjczyków, którzy uciekli przed wojną. Ich los zależy nie tylko od prowadzonej na miejscu akcji humanitarnej, ale przede wszystkim polityki zagranicznej państw Unii Europejskiej.
Faraj al-Saleh, 71-letni uchodźca z Hims, ściska w ręku przetartą reklamówkę. Z jej wnętrza wyciąga medykamenty, które polecił mu zażywać libański lekarz. Lista chorób nękających Faraja jest proporcjonalna do jego wieku i przeżyć, nie tylko z ostatnich lat – cukrzyca, choroba wieńcowa, zakrzepica. U stóp mężczyzny leżą klisze rentgenowskie, które przywiózł ze sobą jeszcze z Syrii. Przed wojną stwierdzono u niego także cystę na nerce. Pięć lat temu kwalifikowała się do pilnego zabiegu chirurgicznego. Teraz nie ma szans nawet na diagnostykę – Faraja po prostu na nią nie stać.
„Leki są opisane w obcym języku, którego nie rozumiem. Mógłbyś mi powiedzieć, jak mam je zażywać?”, Faraj wpatruje się mądrymi, spokojnymi oczami i czeka. Na kolejnych ulotkach producent radzi, by przed użyciem środków przeciwbólowych zapoznać się z dawkowaniem, a działania niepożądane konsultować z farmaceutą. Ostatnie opakowanie to żelazo i magnez.
Uchodźca wraz z żoną od pięciu lat mieszka w garażu. Gołe, brązowawe ściany odgradza potargany koc. Zaraz przy wejściu leży sterta kartonów i przybrudzony materac. To rzeczy córki, których u niej nie dało się już upchnąć. Kobieta w podobnych warunkach mieszka z mężem i trójką dzieci. W Libanie przebywa jeszcze syn Faraja, Abdul Azir. Parę dni temu znalazł pracę. Za sześć dolarów dziennie będzie musiał utrzymać siebie i swoich rodziców.
Poważne konsekwencje
Zmagania rodziny Al-Saleh nie stanowią wyjątku, trudno je nawet zaliczyć do najcięższych. Kiedy w 2011 roku w syryjskim mieście Dara doszło do pierwszych starć, nikt nie przypuszczał, że świat stoi u progu największego kryzysu humanitarnego od czasów II wojny światowej. Dziś, w wyniku wojny domowej, liczba uchodźców w Syrii przekroczyła 11 mln osób, z czego prawie 5 mln szuka pomocy poza granicami swojego kraju. Dla ludzi uciekających przed wojną naturalnym kierunkiem są państwa graniczne, w których potrafią nie tylko odnaleźć się kulturowo, ale często również mają swoich krewnych. Jednym z nich jest Liban. Według ostrożnych szacunków na jego terenie przebywa obecnie około 1,2 mln uciekinierów z Syrii, co stanowi trochę ponad 25% społeczeństwa. To tak, jakby na terytorium wielkości województwa świętokrzyskiego przesiedlić 4 mln Polaków, stworzyć dla nich względnie działającą infrastrukturę, następnie wcisnąć tam dodatkowe 1,5 mln ludzi. Nawet w warunkach bliskowschodnich jest to sytuacja bez precedensu.
„Ze względu na poważne konsekwencje gospodarcze, polityczne oraz społeczne władze Libanu zdecydowały się zatrzymać falę uchodźców i na początku 2015 roku formalnie zamknęły granice. Niestety, oczekiwania zupełnie minęły się z efektem. W ciągu ostatnich miesięcy liczba uchodźców tutaj, w Libanie, zmniejszyła się raptem o 5%”, mówi Wojciech Wilk, prezes Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM), który libańską filię kierowanej przez siebie fundacji otworzył już w 2012 roku. Skoncentrował się na programie polegającym na szukaniu i zabezpieczaniu schronienia dla tych najbardziej potrzebujących.
Ponad 85% syryjskich uchodźców w Libanie musi płacić comiesięczny czynsz za zajmowane przez siebie lokum, niezależnie od tego, czy jest to małe mieszkanko, piwnica, czy zwykły garaż. Mimo, wydawałoby się, ciepłego klimatu, znalezienie takiego miejsca jest kluczowe nie tylko podczas ciężkich, zimowych miesięcy. PCPM stara się zapewnić środki swoim podopiecznym na pokrycie wynajmu oraz podstawowych wydatków związanych z utrzymaniem. Dzięki ich staraniom pomoc dotarła do 18 tys. osób.
Budżet uchodźcy
Zaynab, szepcząc słowo za słowem, opowiada swoją historię. Umiejętnie obniża głos w taki sposób, by nie niepokoić swojego męża. W Hims mieszkała w wilii, jej dzieci uczęszczały do cenionych szkół, a ona sama cieszyła się spokojnym i dostatnim życiem. Do momentu wybuchu wojny utrzymywała się z dwóch sklepów, które prowadziła wraz z mężem. Niestety, bombardowania zabrały jej nie tylko majątek. Zaraz po dotarciu do podzielonego między sunnitów i alawitów Trypolisu jej małżeństwo musiało stawić czoła kolejnej tragedii. Mąż dwukrotnie usiłował popełnić samobójstwo. Mimo opieki psychologów, jego stan wciąż się pogarszał. Najpierw siniaki pod hidżabem kryła tylko Zaynab, później siłę jego gniewu odczuły również dzieci.
„Zaciskałam zęby i starałam się coś zrobić, dla niego, dla nas. Jedyne pieniądze, jakie miałam, pochodziły ze wsparcia z zagranicy. Nie była to duża kwota, niecałe 150 dolarów miesięcznie, ale postanowiłam ją wykorzystać. Zajmowanym przez nas pokojem podzieliłam się z sąsiadami. W ten sposób mogłam zaoszczędzić na czynszu i kupić pierwsze produkty do mojego sklepu”. Zaynab sięga po chusteczkę i pośpiesznie przeciera oczy. Uważa się za silną, nowoczesną kobietę, której nie wypada okazywać słabości. Sklep, który prowadzi dosłownie na progu swojego nowego domu, przynosi jej kilka dolarów zysku dziennie. W ten sposób podwoiła domowy budżet. Z dumą dodaje, że coraz rzadziej zdarzają się dni, w których musi korzystać z własnych towarów.
Mimo że za pomoc socjalną przewidzianą dla jednej rodziny uchodźców w Polsce wynoszącą 1600 zł można utrzymać pięć takich rodzin na Bliskim Wschodzie, polityka krajów Unii Europejskiej jest nastawiona na przyjmowanie kolejnych fal migrantów. Pod względem ekonomicznym są to decyzje trudne do obrony. Według badań Instytutu Ifo w 2015 roku same tylko Niemcy na pomoc dla uchodźców z Syrii i Iraku w obrębie własnych granic wydały 24 mld dolarów. Jednocześnie roczna wartość pomocy humanitarnej w regionie, o którą prosi ONZ i współpracujące z nią fundacje, to niecałe 10 mld dolarów. Za tę kwotę można objąć kompleksową opieką wszystkich Syryjczyków bezpośrednio dotkniętych wojną. Warto przy tym zaznaczyć, że realny, w większości finansowany przez donatorów budżet organizacji pozarządowych działających na Bliskim Wschodzie nie przekracza 4,5–5 mld dolarów.
Stanąć na nogi
„Osoby, które zostały na Bliskim Wschodzie, w szczególności te, które żyją w samej Syrii, znajdują się w najgorszej sytuacji humanitarnej. To ludzie, którzy nie mają gdzie mieszkać, nie mają co jeść, którzy pilnie potrzebują pomocy medycznej. Są to także dzieci, które nie mogą iść do szkół, gdyż w Libanie są one całkowicie przepełnione. Kilkaset tysięcy małych Syryjczyków pozostaje bez edukacji, gdyż po prostu nie ma dla nich miejsca”, Wojciech Wilk wylicza kolejne argumenty świadczące o przewadze akcji humanitarnych prowadzonych na Bliskim Wschodzie. Pomoc tam jest znacznie tańsza, trafia do najbardziej potrzebujących, może być prowadzona precyzyjnie i doraźnie. Zaznacza przy tym, że w wypadku ludzi ukrywających się przed służbami bezpieczeństwa bądź cierpiącymi na poważne choroby, zapewnienie azylu w ramach przesiedlenia jest rozwiązaniem słusznym.
Za jego słowami przemawiają statystyki pochodzące z Biura Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców (United Nations High Commissioner for Refugees – UNHCR) – ponad 70% syryjskich uchodźców żyje poniżej granicy ubóstwa, z czego około 15% znajduje się w sytuacji skrajnej. By pomóc im stanąć na nogi, potrzeba miesięcznie 175 dolarów na rodzinę. To połowa kwoty, którą w Libanie średnio wydaje się na utrzymanie gospodarstwa domowego, ale Syryjczykom wystarczy, by odnaleźć się w nowej sytuacji. Pomoc taką otrzymuje jednak obecnie tylko 11% uchodźców. W tym samym czasie do Europy dostaje się przede wszystkim bliskowschodnia elita, której za równowartość 5–6 tys. dolarów udaje się zorganizować podróż.
Jabir dowiódł, że pomoc dla uchodźców to nie są pieniądze wyrzucane w błoto. Opowiedziana przez niego historia w wielu momentach pokrywa się z losami jego pobratymców. Dostatnie życie w Syrii, ucieczka z Hims po wybuchu wojny, bliscy, którzy zginęli w ogniu bomb lub zostali wtrąceni do syryjskich więzień. Chłopak się nie poddał. Jako mechanik samochodowy miał w ręku fach, który postanowił wykorzystać. Znalazł pracę w jednym z zakładów nieopodal Al-Kubajjat. Po wielu miesiącach ciężkiej harówy udało mu się odłożyć wystarczającą ilość pieniędzy, by w jednym z opuszczonych blaszaków otworzyć własny warsztat. Obecnie z usług Jabira korzystają nie tylko mieszkańcy Al-Kubajjat, ale również ludzie z pobliskich miejscowości. Nie przyszło to jednak łatwo.
„Pamiętam długie miesiące, kiedy nie dojadaliśmy, by tylko móc coś zaoszczędzić. Zaradny człowiek jest w stanie znieść wiele, ale bez pomocy fundacji, które wtedy się nami opiekowały, nie osiągnąłbym nawet części tego, co mam teraz. W Syrii razem z ojcem prowadziłem sklep z częściami samochodowymi, warsztat i myjnię. Tutaj mam własny garaż, z którego jestem tak samo dumny”.
Jabir w przyszłości chce rozbudować swoją działalność o kolejny warsztat, w innym mieście. Po cichu marzy również, by odbudować to, co musiał porzucić w rodzinnym Hims. Z wielkimi planami i równie wielką nadzieją czeka na koniec wojny.
autor zdjęć: Michał Zieliński