„Żbik”, „Przerwa”, „Kryształ”, „Harcerz” – cichociemni, legendy Armii Krajowej, ale również ojcowie i dziadkowie. Jakie wartości wpoili swoim dzieciom, jakie historie opowiedzieli wnukom?
Ojciec, dziadek, a dopiero później cichociemny, mówią o swoich najbliższych dzieci i wnukowie legendarnych skoczków Armii Krajowej. Dziś, już jako dorośli ludzie, poznają historię swoich bliskich. Podróżują po wspomnieniach, odtwarzając losy cichociemnych. Dzięki temu historie zasłyszane w dzieciństwie stają się pełniejsze.
Twardy jak „Żbik”
„Kiedy kończyły się wakacje i wyjeżdżałem do szkoły z internatem, ojciec zamiast »do widzenia« mówił »no, tylko się tam nie daj!«. Utkwiło mi to w pamięci bardzo mocno. I staram się taki być. Twardy, stanowczy. Choć wzruszyłem się, gdy czytałem, co się działo z moją mamą w obozie w Auschwitz”. Janusz Zabielski to jedyny syn Józefa Zabielskiego ps. „Żbik”, jednego z trzech pierwszych cichociemnych, którzy skoczyli do okupowanej Polski. Gdy się rozpoczęła wojna, był policjantem. Wtedy też urodził się Janusz, syn jego i Wandy, z domu Kamińskiej. Niestety, szczęście rodzinne trzeba było odłożyć „na potem”.
W 1940 roku przez Rumunię i Francję Zabielski trafił do Wielkiej Brytanii. Tam został przydzielony do 24 Pułku Ułanów 10 Brygady Kawalerii Pancernej. Wkrótce przeszedł szkolenie cichociemnych i skoczył w pierwszym zrzucie, w nocy z 15 na 16 lutego 1941 roku. Placówką odbiorczą pierwszego zrzutu cichociemnych na terenie Polski miał być punkt koło Włoszczowy, ale samolot
Armstrong Whitworth Whitley Z-6473 nie dotarł do celu. Cichociemni: Stanisław Krzymowski ps. „Kostka”, Czesław Raczkowski ps. „Orkan” i Zabielski wylądowali w Dębowcu koło Cieszyna. „Żbik” służył w Wydziale Lotnictwa Oddziału III Operacyjnego Okręgu Radom–Kielce AK. Wrócił do domu, gdzie czekał na niego mały synek. „Ojca z tego okresu zupełnie nie pamiętam”, mówi dziś Janusz Zabielski.
Wkrótce została aresztowana matka Janusza. Ojciec przewiózł więc syna do rodziny w Skarżysku Kamiennej. Sam przedostał się po raz drugi do Anglii i został instruktorem kandydatów na cichociemnych. Mały Janusz spędził w Skarżysku pięć lat. „Nie wolno mi było używać nazwiska Zabielski, by nie narażać mojej rodziny. Buntowałem się. Ale tak trzeba było”, mówi dziś.
W 1947 roku ojciec sprowadził syna do Anglii. Po śmierci Wandy w obozie w Auschwitz, Józef ożenił się po raz drugi z Marią Zofią Freudenberg. „Ojciec szukał sobie zajęcia. Owszem był wojskowym, ale przecież nie mógł służyć w armii brytyjskiej. Wielu polskich żołnierzy pracowało wówczas w hotelach, a ojciec chciał być cukiernikiem. Bardzo lubił piec i dobrze mu to wychodziło. Wiele ludzi zamawiało u niego torty na wesela”.
Wychowanie w domu było surowe. Ojciec oficer nie pozwalał sobie na słabości. „Tata niechętnie rozmawiał o tragicznych rzeczach. O mamie prawie nigdy. O tym, co się stało, dowiadywałem się od ciotek”, wspomina Janusz Zabielski. W końcu trafił do szkoły z internatem. „Czy interesowało mnie wówczas, kim jest mój ojciec? Niespecjalnie. Byłem zajęty kolegami, szkołą. Pytania zacząłem zadawać później, jako nastolatek. Zawsze z tego powodu wybuchała burza. Młodzi mają swoje zdanie, starzy swoje. To naturalne. Oprócz tego w ojcu wciąż była wielka niechęć do wspominania. Ale ja powoli składałem sobie puzzle z opowieści ciotek i gospodyni domu, w którym pracował ojciec. Oni wiedzieli, że tata był polskim bohaterem”. Powoli obrazek układał się w całość.
Po skończeniu studiów Janusz Zabielski mieszkał w wielu miejscach na całym świecie. „Z zawodu jestem biologiem. Pracowałem z ludźmi, którzy zajmowali się klonowaniem na uniwersytetach w Stanford, Genewie, Toronto i Uppsali. Tata cały czas przebywał w Anglii”, wspomina. Józef Zabielski marzył o powrocie do Polski. „Nie był tam mile widziany. Ale się uparł i mu się udało. Skąd o tym wiem? Nagle otrzymałem pocztówkę – pozdrowienia od ojca z Krynicy Górskiej. Do Warszawy jednak nie przyjechał. Odwiedził Kraków i Sandomierz”, opowiada Janusz.
Ciągłe przeprowadzki sprawiły, że Janusz Zabielski nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, kim jest. „Nie umiałem się zdecydować, czy jestem Anglikiem, czy Polakiem”, mówi. Krewni z Polski zapraszali go, by odwiedził ojczyznę. „W każdej książce, jaką dostałem od ojca, była taka dedykacja: nie zapomnij o swoim kraju. Musiałem tu wrócić. Po raz pierwszy w 1963 roku, po raz drugi w 1976. Powoli odkrywałem swoje korzenie”, przyznaje. Pomogła mu w tym Fundacja im. Cichociemnych Spadochroniarzy Armii Krajowej. Zaczął szukać informacji o swojej rodzinie. Niektóre z nich są bolesne. „Rok temu w czerwcu pojechałem do Oświęcimia. W siódmym baraku była fotografia mojej mamy. Odwiedzałem cmentarze, pomniki, muzea… Mocno to przeżyłem”, mówi Janusz.
„Co odziedziczyłem po ojcu? Charakter. Jestem twardy, jak on. Jestem surowy, jak on. A właściwie byłem, gdy wychowywałem starszą córkę, przy młodszej już zupełnie nie”, śmieje się Janusz. „Ojciec nigdy mi nie powiedział, że coś jest nie tak, że źle się czuje. I to też po nim mam. Wziąłem sobie do serca jego: «No! Tylko się tam nie daj!»”.
Wojskowe wychowanie
„Przerwy”
„Dlaczego poświęcam czas na poszukiwanie rodzinnych korzeni? Może to poczucie misji…”, zamyśla się Maja Ingarden. „I chociaż brzmi to wzniośle, to tak właśnie jest. Mam czworo dzieci, które muszę odpowiednio ukierunkować. Kiedy opowiadam o przeszłości, inwestuję w ich przyszłość”, dodaje.
Maja Ingarden jest wnuczką cichociemnego Antoniego Żychiewicza ps. „Przerwa”. Razem z mężem Jackiem wychowują czworo dzieci: Julię, Karolinę, Mikołaja i Błażeja. „Historia dla mojej rodziny była ważna od zawsze. Mamy tradycje szlacheckie, w rodzinie byli sybiracy, powstańcy styczniowi i listopadowi. Byli też legioniści, powstańcy warszawscy, żołnierze Armii Krajowej. Był też i cichociemny”, wylicza. Wychowywana w duchu patriotycznym, już jako małe dziecko nieświadomie działała w konspiracji. Przez swoją mamę, Martę Święcicką – córkę Antoniego Żychiewicza – była wtajemniczana w historie, o których jej rówieśnicy nie mieli pojęcia. „Jeździłam z mamą do Warszawy na msze księdza Popiełuszki. Byłam wyszkolona do tego stopnia, że jak pod dom podjeżdżała nyska milicyjna, to zabierałam paczki i uciekałam przez okno. Ukrywałam się na drzewie i czekałam na sygnał, kiedy mogę bezpiecznie wrócić do domu”, opowiada.
O tym, że dziadek był jednym z 316 cichociemnych, wiedziała od zawsze. Ale jako dziecko nie była specjalnie zainteresowana jego opowieściami o wojnie. Wolała słuchać o koniach albo o „wojskowym” wychowaniu swojej matki. „Dziadek uczył ją tropić, ukrywać się. A gdy nie chciała jeść słoniny, zabrał ją w Beskidy na dwa tygodnie. Do jedzenia wziął tylko słoninę, więc, chcąc nie chcąc, musiała się przełamać. To były historie, które wówczas przykuwały moją uwagę. Dla mnie dziadek był łagodny, zabawny. Nie było w nim żołnierza”, wspomina.
Do historii rodzinnej wróciła kilka lat temu. „Zbieranie wspomnień było jak podróż. Czytałam książki, publikacje, rozmawiałam z rodziną, kopiowałam fotografie i dokumenty”, opowiada. „To było niezwykle inspirujące, bo przy tej okazji odkryłam nowe fakty, nie tylko z życia dziadka, lecz również jego bliskich. Lepiej poznałam losy swojej babci Ireny Siwickiej-Żychiewicz ps. »Hawrań«, która walczyła w powstaniu warszawskim”, dodaje.
Antoni Żychiewicz urodził się w 1919 roku we Lwowie. Brał udział w kampanii wrześniowej i po przegranej przez Węgry i Francję wojnie obronnej trafił do Wielkiej Brytanii. Przysięgę cichociemnych złożył w listopadzie 1942 roku, a do Polski został zrzucony w ramach operacji „Wall” w nocy z 17 na 18 lutego 1943 roku. Wylądował niedaleko Mińska Mazowieckiego, skąd przedostał się do Warszawy. Tam został przydzielony do oddziału dywersyjnego Kedywu w ramach Obszaru Zachodniego AK. Szkolił warszawiaków i brał udział w wielu akcjach, m.in. wysadzania pociągu, cięcia torów, wykonywał wyroki śmierci.
W Warszawie poznał także swoją przyszłą żonę, Irenę Siwicką, absolwentkę tajnych kompletów Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Warszawskiego, kursu ogólnowojskowego i oficerskiego. Była komendantką wojskowej służby kobiet. Podczas powstania dowodziła oddziałem tysiąca kobiet. „Gdy powstanie upadło, babcia trafiła do niemieckiego obozu. Po wojnie wróciła do Polski, gdzie wkrótce odnalazł ją mąż. Ich losy to temat na powieść lub film. To była wielka miłość z wojną w tle”, opisuje Maja Ingarden.
Losy babci i dziadka zainspirowały następne pokolenie Żychiewiczów. „Pasjonują mnie opowieści o dziadku Antonim. Lubię np. historię o tym, jak udając małego chłopca, podstępem uciekł z obozu na Węgrzech, czy o spotkaniu babci i dziadka w Warszawie”, mówi trzynastoletnia Karolina Ingarden. Całe rodzeństwo jest związane z harcerstwem. „To taka tradycja rodzinna, z której jesteśmy dumni. Dziadkowie byli harcerzami, tata też. Oprócz tego tata działał w grupie Obrona Terytorialna »Halniak«. Uczył nas np. rozkładania broni na czas”, dodaje.
Nieopisana więź z „Kryształem”
„Jak byłam dzieckiem, to nie zadawałam wielu pytań. Byłam zbyt mała, by zrozumieć historię rodzinną. Teraz nadrabiam czas. Uczę się o cichociemnych i chcę opowiadać o nich innym. Czuję, że to mój niepisany obowiązek. Chcę, by młodzi ludzie wiedzieli, że mój dziadek to »Kryształ«”, mówi Agnieszka Polończyk, wnuczka cichociemnego Bolesława Polończyka.
W 1996 roku, gdy Bolesław Polończyk zmarł, miała dopiero 11 lat. Nie zdążyła poznać go zbyt dobrze, ale wspomnienia, które po nim pozostały, są dla niej bardzo cenne. „Pamiętam jego głos, dłonie i uśmiech. Wspominam, że dziadek szybko się wzruszał, gdy wracał myślami do czasów wojny”, opowiada.
Agnieszka Polończyk, wnuczka cichociemnego Bolesława Polończyka ps. „Kryształ” i kpt. Aleksander Tarnowski ps. „Upłaz”, jedyny żyjący cichociemny
Bolesław Polończyk ps. „Kryształ”, urodził się w 1906 roku w małopolskich Dobczycach. Ukończył Akademię Górniczą i zdobył przeszkolenie wojskowe w Grudziądzu. Gdy wybuchła wojna, dostał przydział do 10 Brygady Kawalerii Pancernej. Po ataku ZSRR na Polskę trafił do niewoli sowieckiej, z której uciekł, następnie był internowany w Rumunii. Potem przedostał się przez Bułgarię i Grecję do Francji, w której przebywał do czasu kapitulacji. Kolejnym etapem jego podróży była Anglia. Tam go przeszkolono i 31 stycznia 1943 roku zaprzysiężono jako cichociemnego. Pół roku później, w nocy z 9 na 10 września, został zrzucony na teren Polski. Przydzielono go do Okręgu Lublin AK. W połowie 1944 roku został aresztowany przez NKWD i wywieziony na dwa lata do łagru. Po uwolnieniu przyjechał na Śląsk do pracy.
„Dziadek nie był zbyt wylewny. Nie gloryfikował nigdy swojej historii. Myślę, że to wynikało też z jego wyszkolenia i przygotowania do służby. Miał działać w skrytości. I taki tajemniczy pozostał do końca życia”, przyznaje wnuczka. „Skromności nauczył także swoje dzieci, córkę Małgorzatę i mojego tatę – Krzysztofa. Pewnie dlatego nigdy nie usłyszeliśmy od bliskich, że nasz dziadek był bohaterem”, dodaje.
Agnieszka przyznaje, że dopiero na studiach zaczytywała się w losach cichociemnych, szukała informacji o dziadku. „W rodzinie mówiło się tylko o tym, że dziadek otrzymał Srebrny Krzyż Orderu Wojennego Virtuti Militari. Okazało się jednak, że za swoją służbę dostał jeszcze cztery inne odznaczenia”, przyznaje. „To najważniejsze dla niego, czyli order Virtuti Militari, przekazał do kościoła w Myślenicach, pozostałych nigdy nie odnaleźliśmy”.
Poszukiwaniom towarzyszą wielkie emocje. „Jest między mną a dziadkiem więź trudna do opisania. To, że jeden z członków rodziny był cichociemnym, jest nie tylko przywilejem, ale łączy się także z obowiązkiem. Czuję, że powinnam przekazywać jego historię innym”, przyznaje. Z tego powodu zaangażowała się w pracę Fundacji im. Cichociemnych Spadochroniarzy AK. Sporadycznie prowadzi wykłady na krakowskich uczelniach na temat cichociemnych, spotyka się z młodzieżą, uczestniczy także w corocznych spotkaniach rodzin cichociemnych organizowanych przez Fundację i jednostkę GROM.
By uczcić pamięć dziadka, zdecydowała się na skok ze spadochronem. „Jednostka wojskowa GROM zaproponowała mi skok w tandemie. Dowiedziałam się, że do desantowania w okolice placówki, gdzie skakał mój dziadek, szykuje się także pan Aleksander Tarnawski ps. »Upłaz«”, opowiada Agnieszka. „Skakaliśmy z pokładu samolotu An-2 lecącego na wysokości około 2,5 tys. m. Ja zdenerwowana, pan Aleksander zadowolony i niezwykle spokojny”, wspomina z uśmiechem.
W ubiegłym roku razem z rodzicami wyjechała do Wielkiej Brytanii. Podróżowała po Anglii i Szkocji śladami cichociemnych, polskich spadochroniarzy i lotników. „Postanowiliśmy zwiedzić miejsca, w których dziadek był szkolony. To miała być podróż sentymentalna i edukacyjna zarazem. Jeździliśmy po północnej Szkocji, gdzie znajduje się Largo House, czyli słynny »małpi gaj«. Byliśmy w Inverness, gdzie prowadzono szkolenie dywersyjne, minerskie i strzeleckie cichociemnych”, mówi Agnieszka.
Zawsze Harcerz
„Roman Wiszniowski to dla mnie najpierw tata, potem cichociemny. Był dla mnie zawsze bohaterem. Wiedziałem, że skoczył ze spadochronem do okupowanego kraju, ale ważniejsze było, że bawiliśmy się w wojsko, pokazywał mi chwyty jujitsu i zabierał na strzelnicę. Był wspaniały”, mówi Jan, syn Romana Wiszniowskiego ps. „Harcerz”.
Wspominając ojca, mówi też o mamie. „To dlatego, że oni zawsze byli razem. Nierozłączni. Pokochali się w konspiracji i w konspiracji pobrali. Rok później, w 1945 roku tata wpadł w ręce Rosjan, kilka dni później – mama. Oboje trafili na Syberię. Spotkali się ponownie, poharatani przez los, dopiero dziesięć lat później. Byli razem aż do końca, bo kiedy ojciec umierał w szpitalu, trafiła tam też moja mama. Zawsze razem”.
Zanim jednak Roman Wiszniowski poznał Stefanię Lechowicz, we wrześniu 1939 roku, jako 19-letni chłopak, służył w 75 Pułku Piechoty. Później walczył w 6 Pułku Strzelców Podhalańskich i trafił do niewoli niemieckiej, z której uciekł. Próbował dotrzeć do Armii Polskiej we Francji, ale złapało go NKWD. Trafił na Workutę. W marcu 1942 roku wstąpił w szeregi armii Andersa, a w październiku tego samego roku dotarł do Wielkiej Brytanii. Przeszedł szkolenie dla cichociemnych z dywersji i radiotelegrafii. Do Polski został zrzucony w nocy z 14 na 15 września 1943 roku w okolicach Garwolina.
„Wiedziałem, że tata był cichociemnym, bo w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku napisał dwa opowiadania na podstawie swoich wspomnień. Były to opowieści o skoku, o przygotowaniach, o locie nad Polskę oraz o niezwykle niebezpiecznej akcji nadawania depeszy z kraju”, wspomina Jan. Ale w domu Wiszniowskich „Harcerz” to nie cichociemny, lecz wspaniały ojciec. „Tata był moim mistrzem. Pamiętam, jak się bawiliśmy w wojsko: on był generałem, ja jego oficerem. Degradował mnie np. za niepozmywanie naczyń”, śmieje się Jan Wiszniowski.
Roman Wiszniowski po wojnie był zapalonym społecznikiem. „Harcerzem, filatelistą, a nawet działkowcem. Wszystkiemu się poświęcał w stu procentach. Najwięcej znaczyło dla niego harcerstwo. Nawet na Syberii założył grupę harcerską!”, wspomina syn cichociemnego. Przyznaje, że była też cecha, która go w ojcu drażniła. „Rozmieniał się na drobne. Działał w wielu niezbyt wielkich sprawach, zamiast skupić się na czymś istotnym. Największą stratą jest to, że nie potrafił siebie uwiecznić, że nie napisał wspomnień. Zbierał materiały o czasach wojny. Zaczął od tych, które dotyczyły jego osoby, ale szybko z tego zrezygnował i zaczął gromadzić informacje o kolegach. Projekt jednak upadł… Może powinienem bardziej go do tego motywować”, mówi Wiszniowski. Syn „Harcerza” żałuje, że nie spędził z ojcem odrobinę więcej dorosłości. „Byłem z nim jako dzieciak, byłem jako nastolatek, a potem studia poza domem, żona, własna rodzina. I nie mam już ojca. Nie zdążyłem go poznać jako dorosły człowiek”, mówi Wiszniowski.
Niedawno Jan Wiszniowski wystąpił w Senacie, gdzie opowiadał o ojcu. Przyznał wówczas, że często nurtuje go pytanie, co takiego wyróżniało cichociemnych, że podejmowali takie, a nie inne decyzje. „Myślę o swoim ojcu i przypuszczam, że ja nie mógłbym być cichociemnym. Nie wiem dlaczego. Oni mieli coś w sobie, czego we mnie nie ma. Co to jest? Jakiś gen? Nurtuje mnie to bardzo, ale nie umiem znaleźć odpowiedzi”.
Podobnych historii jest jeszcze 312. Tyle, ilu cichociemnych zostało zrzuconych do Polski. Każdy życiorys to osobna opowieść, poplątane losy, ale też tradycje, które bliscy pielęgnują do dziś.
autor zdjęć: arch. Agnieszki Polończyk