Dla Syryjczyków inny świat często jest na wyciągnięcie ręki. W niektórych miejscach na drodze do pokoju znajduje się tylko rzeka.
Nahr al-Kabir al-Janoubi ciągnie się doliną między malowniczymi, zazielenionymi od cedrów wzniesieniami. W starożytności znana jako Eleutheros, czyli „wolna”, „niezależna”, rzeka ta od tysiącleci stanowi próg pomiędzy domem a tym, co odległe i niewiadome. To właśnie na brzegu Eleutherosu przed setkami lat rozeszły się drogi egipskiego króla Ptolemeusza i stojącego na czele Machabeuszy Jonatana. Obecnie jej nurt rozdziela libańską prowincję Akkar i ogarniętą wojną domową Syrię.
Pozdrowienia po zmroku
Zahra przystaje w wejściu do swojego nowego domu i palcem wskazuje przestrzelony baniak na wodę. W fałdach jej skromnej, naznaczonej przez czas abaji kryje się czteroletni Nadir. Chłopiec jedną ręką ściska suknię matki, drugą poprawia opadającą mu na oczy wełnianą czapkę. W wybudowanym z pustaków pomieszczeniu, które w Polsce uchodziłoby za schowek na narzędzia, mieszka jeszcze mąż Zahry i ich przyjaciel Muti. Śpią na gołej ziemi, żyją za kilka dolarów dziennie. Ale żyją.
Rodzinna wieś Zahry leży na wyciągnięcie ręki, po drugiej stronie rzeki. Zaraz po rozpoczęciu walk sunnicka społeczność stała się celem naprędce reaktywowanej szabihy. Ugrupowanie działające przy syryjskich siłach zbrojnych już w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku było znane z niespotykanej brutalności. Wraz z początkiem wojny domowej, ramię w ramię z żołnierzami, zaczęło tłumić siły opozycji, kierując lufy karabinów również w stronę kobiet i dzieci. Kiedy ostrzał stał się nie do zniesienia, a szabiha zaczęła wprowadzać w życie swoje groźby, Zahra porzuciła cały dobytek i uciekła. Schronienie znalazła w oddalonym o kilkaset metrów Libanie. Nadal zdarzało się, że pociski spadały na jej podwórko, ale była przynajmniej poza zasięgiem alawickiej milicji.
Do Zahry miała dołączyć jej siostra Fatima. Nie zdążyła. Wojska Baszszara al-Asada błyskawicznie zajęły wieś, a libańska armia uszczelniła granicę. Od tego czasu uchodźcy szukający ratunku za rzeką musieli liczyć się ze strzałem w plecy. Niektórzy podjęli ryzyko, ale żaden z nich nie był w stanie pokonać rwącego nurtu szybciej od kuli snajpera. W ten sposób siostry zostały rozdzielone.
Minęło pięć długich lat. W niektóre wieczory Zahra wchodzi na dach i spogląda na północ. Jeżeli dopisze jej szczęście, w zapadającym zmroku zobaczy swoją siostrę. Machają do siebie, a jej twarz mieni się od łez. Czasem syryjscy żołnierze stacjonujący na brzegu Al-Kabiru mają gorszy dzień. Być może któryś z nich pokłócił się przez telefon z żoną, być może nie wypłacono im żołdu. Wtedy strzelają. Zahra znika za pustakami, a kule dziurawią jej baniak z wodą.
Wykrzywione usta
Housam tuli się do piersi matki i z zaciekawieniem obserwuje otoczenie. Okryty cieniem pokój mieści starą wersalkę, niewielki telewizor i kartony wypełnione jakimiś ubraniami. Pośrodku stoi żeliwna koza, dzięki której chłopiec przetrwał mroźną zimę. Jego brat, Hussein, owinięty kocem śpi przy oknie. Bliźniaki niedawno skończyły cztery miesiące, są zdrowe i rosną jak na drożdżach. Urodziły się już w Libanie, więc tę wojnę poznają jedynie z opowieści rodziców. A ci mają o czym opowiadać.
Mahmoud raz za razem powtarza, że nigdy do nikogo nie strzelał. W armii Al-Asada służył jako czołgista, a później zbiegł do Libanu. Tam poznał Samah, uczennicę szkoły średniej, którą ojciec wyprawił z domu w poszukiwaniu życia bez wojny. Młodzi szybko odkryli, że łączy ich coś więcej. Postanowili się pobrać. A ponieważ libańskie prawo w praktyce uniemożliwiało im zawarcie małżeństwa, musieli wrócić do Syrii. Mahmoud użył wszystkich swoich kontaktów, żeby przedostać się do rodzinnej miejscowości. Było to o tyle karkołomne, że wokół miasta zaciskał się pierścień sił rządowych, tak więc mógł zostać zatrzymany i ponownie wcielony do armii. Duża doza szczęścia w połączeniu z licznymi łapówkami pozwoliły młodym bezpiecznie dotrzeć na miejsce.
„Tak wyglądaliśmy w dniu naszego ślubu. Byłam ubrana w tradycyjny strój, a mój mąż włożył garnitur”, Samah pokazuje kolejne zdjęcia, do których pozowała w dniu ceremonii. Fotografie przypominają obrazy z początku XX wieku. Statyczne postaci bez uśmiechów stoją na tle ściany. Czasem w kadrze pojawiają się dzieci, które z lękiem w oczach patrzą w obiektyw. Jeżeli nawet w tamtym czasie chociaż przez chwilę panowała radość, to fotografowi nie udało się jej uchwycić. Nagle Samah stwierdza, że dalsza część albumu jest zarezerwowana wyłącznie dla bliskich. Obcym nie chce pokazywać się bez hidżabu, o reszcie wydarzeń może jedynie opowiedzieć.
W dniu wesela sąsiednie domy zostały ostrzelane, były ofiary. Samah pamięta porozrywane ciała, płaczące dzieci, ulicę we krwi. Podczas tego ataku zginęli ich znajomi, śmierć poniosły również dzieci. W kolejnym dniu również nastąpił ostrzał. Walki między siłami rządowymi a rebeliantami przybierały na sile, pierścień okrążenia coraz mocniej się zaciskał. Tragiczne obrazy zaczęły się zlewać w jeden. Po miesiącu młodzi pożegnali się z najbliższymi i ponownie przedarli do Libanu. W Syrii zostali ich rodzice, bracia, siostry. Mahmoud i Samah liczą na to, że pociski ominą ich domy. Nie można przecież zostawić swojego dobytku na pastwę szabrowników.
Zawiniątko przy oknie zaczyna się poruszać i kwilić. Mahmoud bierze syna na ręce i, delikatnie kołysząc, wkłada smoczek w maleńkie, wykrzywione usta. Na twarzy mężczyzny widać determinację. Wie, że w Syrii wydano na niego wyrok, ale jest przekonany również o tym, że zrobił wszystko, by zapewnić swoim synom przyszłość.
Jak pionki na szachownicy
O tym, jak jednocześnie blisko i daleko może być dom rodzinny, wie także Ali Mousawi. Mężczyzna o Talkalakh opowiada powoli, z zadumą, jakby smakował każde słowo będące wspomnieniem. To właśnie w tym mieście spędził swoje dzieciństwo i młodość, poznał kobietę życia, wreszcie objął stanowisko dyrektora miejscowego liceum. W połowie zdania milknie, szuka odpowiednich wyrazów, zagryza usta, krąży spojrzeniem po wyschniętej ziemi. Ostatecznie bez słowa przechodzi do ogrodu i ogarnia horyzont ręką. Nic nie mówi o Talkalakh więcej niż ten gest.
Opowieść Alego nie jest jednak historią targanego tęsknotą uchodźcy. Nie jest nawet dramatem starego człowieka, zmagającego się z myślą o śmierci na obczyźnie. Są chwile, w których postrzega on swój los jako odkupienie. „Rząd tworzył fasadę opozycji, która brała udział w wyborach i później oznajmiała o swojej kolejnej porażce. W ten sposób kreowaliśmy ugrupowania, partie, całą scenę polityczną. Ludzie myśleli, że większość stawia na Baas i tak po prostu musi być. Tymczasem prawdziwa opozycja gniła w więzieniach”, Ali nie spuszcza wzroku, nie chowa rąk, nie podnosi głosu. Ze spokojem opisuje, jak przystąpił do Partii Baas i jak, będąc jednym z jej trybów, „mielił” Syrię. Opowiada o niesprawiedliwościach, które spotykały jej mieszkańców, o konflikcie, który nabrzmiewał przez lata, niczym wrzód na tkance całego narodu. Wreszcie w 2011 roku wrzód pękł. „To nie jest rewolucja, a przynajmniej nie w takim wymiarze, w jakim chce postrzegać ją Zachód. To walka o wpływy toczona między największymi siłami tego świata. Polityczna gra, która przerodziła się w wojnę religijną. W Syrii ścierają się teraz ze sobą alawici, sunnici, Kurdowie, chrześcijanie, jazydzi. Kierują nimi ludzie, którzy z bezpiecznej odległości planują kolejny ruch. Podobnie jest z pionkami na szachownicy. Bruksela, Waszyngton, Berlin, Moskwa – to tam trzeba ich szukać. Tutaj znajdziesz tylko ofiary”.
Jedną z ofiar jest syn Alego. Trafił do wojska jeszcze przed wojną, trochę z musu, trochę ze względu na ambicje. Jego rodzina cieszyła się uznaniem, a on chciał z dumą nosić swoje nazwisko. Po pierwszych starciach zrozumiał, że w ten sposób nie zdobędzie chwały. Zdezerterował. Próbował przeciąć wstęgę Al-Kabiru i uciec do Libanu. W chwili, w której brodził przez wodę, wypatrzył go snajper.
Po tym zdarzeniu Ali Mousawi nie tylko porzucił Partię Baas i zakończył swoją aktywność polityczną, lecz także opuścił Talkalakh.
Teraz w milczeniu staje w ogrodzie i próbuje dojrzeć to, co zostawił za horyzontem. W spokoju, bez drżenia rąk i emocji w głosie powtarza, że nie jest złym człowiekiem.