Amerykanie, Brytyjczycy i Polacy na poligonie w Kijewie przećwiczyli największą operację powietrznodesantową w dziejach NATO.
Pierwsi spadochroniarze, 33 żołnierzy tzw. połączonej grupy awangardowej, wylądowali pod Toruniem, by przygotować zrzutowisko dla połączonych sił aliantów. Desantowały się one kolejnego dnia z ponad 30 samolotów. Amerykanie z 82 Dywizji Powietrznodesantowej lecieli prosto ze swojej macierzystej bazy Fort Bragg w USA. Brytyjczycy z 16 Brygady Desantowo-Szturmowej wystartowali z leżącej na terenie Niemiec bazy Ramstein. Spadochroniarze z 6 Brygady Powietrznodesantowej przylecieli z kolei z podkrakowskich Balic.
Z samolotów zrzucono także haubice, pojazdy i tony zaopatrzenia. Maszyny nadlatywały kaskadowo, jedna za drugą, bezpośrednio nad zrzutowisko. Najpierw przybyły te ze sprzętem. Po nich amerykańskie C-17, następnie polskie herkulesy i pozostałe samoloty aliantów – polskie casy i herculesy z Amerykanami i Brytyjczykami.
Po wylądowaniu żołnierze musieli opanować wyznaczone tereny poligonu w Kijewie. Jednemu ze skoczków nie otworzył się spadochron, ale szczęśliwie wylądował na zapasowym. Główne zadanie spadochroniarze wykonali jednak dopiero kolejnego dnia. Oni, jako Niebiescy, mieli z rąk Czerwonych, których podgrywali żołnierze 18 Batalionu Desantowo-Szturmowego z Bielska-Białej, odbić most im. gen. Elżbiety Zawackiej w Toruniu – jedną z dwóch przepraw łączących brzegi Wisły w mieście.
Najpierw jednak Amerykanie z 2 Regimentu Kawalerii na strykerach musieli przekroczyć Wisłę w Chełmnie. Przeprawę zbudował tam rano wielonarodowy batalion inżynieryjny złożony z Amerykanów, Polaków, Niemców i Holendrów. Z elementów typu M3 saperzy w zaledwie pół godziny postawili most, którym szybko przeprawiło się około 70 amerykańskich pojazdów, żeby ruszyć na Toruń.
A tam rozegrała się prawdziwa bitwa. Czerwoni utworzyli stanowiska. Podejścia do nich „oczyścili” z przeciwnika Amerykanie i Brytyjczycy, Polacy zaś zaatakowali od frontu. Po godzinie walk most został zdobyty, otwierając przejazd dla kolumny amerykańskich pojazdów. „Potwierdziliśmy, że jesteśmy w stanie przygotować tak wielkie militarne przedsięwzięcie, że jesteśmy dobrym partnerem w sojuszu i można na nas polegać”, komentował dowódca generalny rodzajów sił zbrojnych gen. broni Mirosław Różański. „Amerykanie udowodnili, że potrzeba im kilkudziesięciu godzin, żeby być razem z nami w razie potrzeby. To ważny sygnał”, dodał dowódca operacyjny RSZ, kierujący ćwiczeniami „Anakonda”, gen. broni Marek Tomaszycki.
autor zdjęć: Michał Niwicz