Z Ryszardem Machnikowskim o manipulacji strachem, terrorystycznych mitach i komandosach patrolujących plaże rozmawia Małgorzata Schwarzgruber.
Czy terroryści osiągnęli cel? Czy się boimy?
Terroryści mają cele polityczne, a wywoływanie strachu jest wyłącznie metodą prowadzącą do ich osiągnięcia. Strach towarzyszy nam od dawna i stale rośnie. Często się mówi, że terroryzm to manipulacja strachem. Gdy mówimy o terroryzmie, wrzucamy do jednego worka różne zjawiska. Dlatego wolę mówić o konfliktach, w których jedną z metod, czasem główną, jest metoda terrorystyczna.
Skoro terroryzm jest narzędziem, to co jest celem?
Mamy dziś do czynienia ze zjawiskiem, które nazywam globalnym ruchem społecznym o charakterze zbrojnym. To jest nasz przeciwnik. Donatella della Porta, włoska socjolog, do takiego ruchu społecznego zaliczała niegdyś Czerwone Brygady, które stosowały metody terrorystyczne, żeby osiągnąć cele polityczne – przeprowadzić rewolucję. Teraz mamy do czynienia z podobnym ruchem – dżihadyzmem. Jedną z metod jego działania jest terroryzm, a celem ostatecznym – supremacja islamu, czyli wprowadzenie na całym świecie szariatu w jego najbardziej fundamentalistycznej postaci. Kalifat, jako muzułmańska instytucja polityczno-religijna, ma to zagwarantować. Do tego dążą salafici, czyli ci muzułmanie, którzy odwołują się do korzeni islamu. Nie mają zakreślonego horyzontu czasowego, by ukończyć swe starania, wszystko jest przecież wolą Boga. Osiąganie tego celu może więc trwać nawet tysiąc lat, ale trzeba wejść na tę drogę. Dla nas działanie na rzecz utopijnego celu jest trudne do zrozumienia, ale dla nich ma sens.
Jak Pan definiuje terroryzm?
Terroryzm to metoda walki polegająca na atakowaniu celów niewalczących, by osiągnąć cele polityczne, wzbudzając strach. Mamy tu do czynienia z tzw. konfliktem asymetrycznym: z jednej strony jest państwo z całą swoją potęgą i arsenałem środków, takich jak czołgi, rakiety, służby specjalne, a z drugiej – ta mgławica, którą dziś jest ruch dżihadystyczny, atakujący cele miękkie, aby tę potęgę uczynić nieefektywną. Terroryzm jest dość skuteczną formą działania w krótkim okresie, daje także krótkoterminowe zyski, takie jak rozgłos. W swojej definicji świadomie nie używam słowa „cywile”, bo celem może być także np. idący ulicą żołnierz. Państwo Islamskie, atakując wyznaczone cele, chce doprowadzić do starcia w makroskali, do konfrontacji dwóch wspólnot europejskich – tej autochtonicznej oraz tej napływowej, muzułmańskiej.
W jakim stopniu takie działania są skuteczne?
Idzie im całkiem nieźle. Strach, jaki wzbudzają, zamienia się w polityczne poparcie dla skrajnej prawicy, która deklaruje zastosowanie twardych środków przeciwko diasporze muzułmańskiej w Europie Zachodniej. Wtedy Państwo Islamskie ogłosi, że muzułmanie w tym regionie są prześladowani, co pomoże w dalszym ich radykalizowaniu i pozyskiwaniu nowych rekrutów oraz wywoła nowe ataki, które spowodują kontrakcję państwa i tak dalej… aż do wybuchu wojny domowej. Jednego możemy być pewni: mimo tych starań nie osiągną ostatecznego celu, ale koszt nieudanych prób będzie, niestety, w najbliższym czasie stale rósł. Nie wolno zatem tego zlekceważyć.
Co Pan rozumie przez pojęcie „współczesny dżihadyzm”? Jaką cezurę Pan tutaj stawia?
Współczesny dżihadyzm datuję na niecałe sto lat, licząc od powstania Bractwa Muzułmańskiego oraz sojuszu wahhabitów z Domem Saudów. Z Bractwa wywodzi się większość współczesnych islamskich organizacji terrorystycznych, finansowanych dziś z Arabii Saudyjskiej. Była to odpowiedź na świecką Turcję, którą zbudował gen. Kemal Atatürk, a teraz została zniszczona przez prezydenta Recepa Erdoğana. Dziś w świecie muzułmańskim idea odrodzenia kalifatu pada na podatny grunt, także w Turcji, choć tam jest rozumiana jako władza sułtana.
Czy zauważa Pan przełomowe daty w historii, które zmieniały terroryzm?
Jedną z takich dat wyznaczyło zabójstwo prezydenta Anwara as-Sadata, dokonane w 1981 roku przez egipskich islamistów. Nieco wcześniej, w 1979 roku, doszło do okupacji Wielkiego Meczetu w świętym dla muzułmanów mieście Mekce, rozpoczął się także konflikt w Afganistanie, gdy Związek Radziecki najechał na ten kraj. Dekadę później pojawiła się Al-Kaida, która zrodziła się z konfliktu afgańskiego. W 1996 roku Osama bin Laden wypowiedział z kolei wojnę Stanom Zjednoczonym, co jednak przeszło bez echa, bo kim był wówczas bin Laden? Gdy w 1998 roku doszło do ataków na ambasady amerykańskie w Kenii i Tanzanii, świat niemal tego nie dostrzegł, chociaż zginęło kilkadziesiąt osób. Kolejnym kamieniem milowym był 11 września 2001 roku. Wtedy nikt już nie mógł zignorować widoku dymiących, a potem walących się budynków Word Trade Center i Pentagonu. Po zabójstwie bin Ladena ten ruch powoli zamierał, lecz ponownie napędziła go Arabska Wiosna, choć początkowo miała ona charakter świecki, a nie islamistyczny.
Krytykuje Pan powielanie mitów związanych z terroryzmem. Jakich?
Zachodni politycy często używają argumentu, że Państwo Islamskie słabnie i dlatego nasila ataki. To jeden z mitów. Zakłada się przy tym, że gdy ta organizacja zostanie zniszczona, problem zmaleje. Tymczasem on nie zmaleje, bo Państwo Islamskie jest jedną z wielu odnóg globalnego ruchu dżihadystycznego, w tej chwili najbardziej znaczącą, ale niejedyną. Europa musi w końcu przyznać, że istnieje poważny problem, a terroryści mają na Starym Kontynencie rozbudowane struktury. Według kolejnego mitu, ich motywacja nie ma charakteru religijnego. Zachód popełnia błąd, tłumacząc dziś sprawców ataków terrorystycznych, że „to był wariat, nie miał nic wspólnego z islamem”. W ten sposób sami się oszukujemy. Niektórym może to co prawda poprawić nieco nastrój, ale nie doprowadzi do zgłębienia natury problemu, w obliczu którego stoimy. Wyobraźmy sobie, jaka byłaby interpretacja w mediach, gdyby radykalni katolicy wpadli do meczetu i poderżnęli gardło imamowi, krzycząc przy tym: „niech żyje Chrystus!”. Wskazywano by wtedy zapewne na motywację religijną, na liczne konflikty religijne, które kiedyś generował świat chrześcijański, jako na istotną przyczynę takiego zachowania. Kolejny mit: największe ataki już były – w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Mówiąc tak, ignoruje się dynamikę tych wszystkich zjawisk oraz ich tło społeczne i polityczne. Współczesny konflikt nie wygasł, lecz wręcz przeciwnie, nasila się. Wstrzymałbym się zatem z porównywaniem liczby jego ofiar, gdyż najgorsze, być może, dopiero przed nami.
Czy rozkazy ataków wychodzą z jednej centrali – Państwa Islamskiego, czy też jest wiele mniejszych grup terrorystycznych, które same decydują, kogo i gdzie zaatakować?
Gdy dochodzi do ataków, telewizje przerywają ramówki i natychmiast informują o tym, co się stało. Zwykle jednak nie zwraca się uwagi na pierwsze ogniwo tego łańcucha, lecz na ostatnie, czyli na osoby, które dokonują ataku. Pyta się ekspertów o motywacje indywidualne sprawców, a pomija szersze tło, którym jest także zaplecze intelektualne. A islamscy intelektualiści piszą sążniste traktaty o tym, dlaczego walczą – te wszystkie pliki są dostępne w sieci. W internecie można obejrzeć np. film pokazujący funkcjonowanie służby zdrowia w Państwie Islamskim i jak lekarze z krajów zachodnioeuropejskich wspierają departament zdrowia tej organizacji. Oni nie podrzynają nikomu gardła, ale leczą tych, którzy to robią. Powstają podręczniki i instrukcje działania, które są dostępne w sieci. Jedni planują akcje, inni dyskutują o nich w sieci, jeszcze inni nimi kierują, a na końcu są ci, którzy je wykonują. To olbrzymi ruch, obejmujący cały glob. Niezależnie zatem od tego, czy znajdziemy dowody na szerokie powiązania sprawców ataków, czy uznamy, że zostali oni jedynie zainspirowani przez dżihadystów, musimy ich traktować jako składową jednego, a nie różnych problemów.
W ostatnich latach coraz częściej dochodzi do zamachów przeprowadzanych przez pojedyncze osoby. Czy nastał czas tzw. samotnych wilków lub soloterrorystów?
Nie lubię określenia „samotny wilk”, bo wilki zwykle żyją w stadzie. Z soloterrorystami natomiast mamy do czynienia niezwykle rzadko, obecnie niemal się to nie zdarza. Niegdyś kimś takim był np. Ted Kaczynski – w listach wysyłał bomby do różnych osób w USA, które uważał za odpowiedzialne za negatywne skutki postępu technologicznego. Dziś nawet jeśli sprawca początkowo sprawia wrażenie, że działa sam, zwykle jest związany z globalnym ruchem, rozwijającym się także przez sieć.
Kto w takim razie strzela do ludzi na ulicach, rozjeżdża ich ciężarówkami, atakuje nożem lub siekierą?
W przeważającej większości są to członkowie różnych sieci terrorystycznych, którzy mają za sobą pokaźne zaplecze i logistyczne wsparcie. Komunikują się także z centralą, choć dziś często trudno to wykryć. Dlatego mówię o ruchu społecznym, który ma wielu sympatyków. Wezwania do nieskomplikowanych ataków można odnaleźć już w komunikatach i pismach Al-Kaidy z początku wieku. Organizacje dżihadystyczne jednak nie tylko je inspirują. Centrale przygotowują i koordynują ataki, do których angażują bojowników wyszkolonych na terenach przez nie kontrolowanych. Państwo Islamskie wykorzysta także znakomitą okazję, która powstała w Europie Zachodniej w związku z napływem tysięcy uchodźców z krajów muzułmańskich. Trudno dziś o jednoznaczne dowody, że taka masowa migracja została celowo wywołana przez planistów z Państwa Islamskiego. Na pewno jednak wykorzystano ją do tworzenia ognisk tzw. miejskiej partyzantki, a także wywoływania zatargów między ludnością miejscową a napływową.
Ci sympatycy, sięgający po środki terrorystyczne, to zazwyczaj drugie pokolenie muzułmanów, którzy wyrośli w Europe. Co sprawia, że się radykalizują?
Sprawcami zamachów często byli mieszkańcy muzułmańskich gett w zachodnich miastach i bezrobotni, ale są także i tacy, których status społeczny był wysoki. Mają oni jednak ze sobą coś wspólnego: poszukiwali w życiu celu lub zmiany, jakich nie była w stanie im zaoferować zachodnia cywilizacja. Fundamentalistyczny islam daje bowiem jednoznaczne poczucie tożsamości. Dla urodzonych w getcie pod Paryżem udział w dżihadzie to atrakcyjna oferta ideologiczna – jasna i zrozumiała. Zyskują oni cel, chcą walczyć i ginąć za taką wiarę, jaka jest im przedstawiana przez radykałów. W krajach, w których są duże skupiska muzułmanów, cały czas będzie dochodziło do zamachów z udziałem ekstremistów. Najbardziej są na nie narażone Francja, Niemcy, Belgia, Wielka Brytania, ale również Szwecja.
A Polska?
U nas może dojść do incydentalnych zamachów, ale – jak na razie – nie grozi nam terroryzm islamistyczny w takiej skali jak na zachodzie Europy.
Jak pan sądzi, czy militarne zaangażowanie NATO pomogłoby w pokonaniu Państwa Islamskiego?
Jedna ciężka dywizja amerykańska ze wsparciem lotniczym w ciągu mniej niż miesiąca zrównałaby Państwo Islamskie z ziemią, ale to nie rozwiązałoby problemu. Zostałaby zniszczona jedna, w tej chwili najważniejsza struktura islamistyczna, ale przetrwałby mit współczesnego kalifatu, który napędzałby resztę. Musimy zadać pytanie: czy Zachód ma dziś polityczną wolę, aby taką dywizję wysłać oraz co robić dalej? Przypomnę, że Państwo Islamskie powstało po wycofaniu się z Iraku wojsk amerykańskich. Według wywiadu Stanów Zjednoczonych, w 2010 roku struktury tej terrorystycznej organizacji w Iraku liczyły około 300 osób. Sześć lat później było już kilkadziesiąt tysięcy bojowników, a jest jeszcze kilkanaście tysięcy urzędników. Przed podobnym scenariuszem ostrzegały ekspertyzy wywiadu opracowane zanim wojska amerykańskie opuściły Irak, ale prezydent Barack Obama obiecał całkowite wycofanie wojsk i tak zrobił, bez względu na możliwe konsekwencje, które już wtedy były przewidywane.
Czasem jednak małe incydenty mogą doprowadzić do dużego konfliktu – tak wybuchła I wojna światowa.
Scenariusz, który powstał w głowach islamistów, jest prosty: napuścić jedną grupę na drugą i czekać, aż wybuchnie rebelia. Kierunek, w którym pójdzie Europa, będzie lepiej znany po wyborach w 2017 roku we Francji i w Niemczech. Czy Marine Le Pen wygra wybory prezydenckie w pierwszej turze, czy Alternatywa dla Niemiec zdobędzie ponad 2% głosów? Jeśli wygra skrajna prawica i przykręci śrubę imigrantom, to część z nich zrobi to, na co liczą dżihadyści.
To znaczy co?
Przyłączy się do ich ruchu. Ważnym elementem strategii Państwa Islamskiego jest próba przekonania wszystkich, że mamy dziś do czynienia z globalną konfrontacją między islamem a światem Zachodu. Chodzi m.in. o wrogie nastawienie społeczności muzułmańskiej do innych społeczności i vice versa, o nakręcenie spirali przemocy i doprowadzenie do konfliktu wewnętrznego. Taka eskalacja przemocy ma pomóc w osiągnięciu strategicznych celów Państwa Islamskiego, czyli islamizacji znacznej części Europy, gdy ta wojna domowa zostanie już przez dżihadystów wygrana. I choć odnoszą oni pewne sukcesy, to nie możemy jednak popadać w pesymizm. Droga do zrealizowania ich celu jest wciąż długa i możemy jeszcze odwrócić bieg wypadków, nie dopuszczając do wybuchu konfliktu w Europie.
Można przypuszczać że, w przyszłości wojny będą się sprowadzały do walki z terroryzmem.
Taka wojna już dość długo się toczy. Ale kwestia kluczowa to wojna o serca i umysły, prowadzona także za pomocą metod terrorystycznych. Nie wszyscy chcą ją dostrzec, bo w Europie jesteśmy przyzwyczajeni do konfliktów kinetycznych o wysokiej intensywności – wybuchających bomb i rakiet, nalotów i odpalanych pocisków, starć dywizji pancernych, a nie potyczek wciąż jeszcze nielicznych terrorystów i służb specjalnych. Wojna teraźniejszości, bo przecież „future is now”, to wojna informacyjno-psychologiczna. Jednym z jej frontów, niedostrzeganym przez sporą część ludności, jest konflikt z udziałem mediów. Jej wynik pozostaje otwarty.
Czy jesteśmy bezradni wobec terroryzmu?
Tego procesu nie da się zatrzymać całkowicie, ale można próbować go ograniczyć. Konieczne są przede wszystkim działania służb specjalnych. Pytanie tylko, czy będzie na to polityczne przyzwolenie. Ostatnio zaniepokoił mnie atak na księdza w kościele we Francji. Sprawcy znajdowali się w kartotece francuskich służb, jeden miał nawet areszt domowy, ale mógł wychodzić z domu między godziną 9.30 a 12.00, i to wykorzystał. Widać, że służby zawodzą. Unikam jednak przesadnej krytyki, bo mają one do dyspozycji określone siły. Można próbować zminimalizować straty przez zastosowanie dodatkowych, ostrych środków bezpieczeństwa, takich, jakie są np. w Izraelu. Taki scenariusz jest możliwy również w Europie. Francuscy komandosi już dziś patrolują plaże na Lazurowym Wybrzeżu. Demokracje na dłuższą metę radzą sobie z terroryzmem, ale jest to kosztowne. Ulegają też przy tym transformacji. Po zamachu z 11 września powiedziałem w którymś z wywiadów, że wolny świat będzie wkrótce wyglądał jak Izrael. Wielu uznało to wtedy za przesadę. Teraz w tym kierunku zmierzamy – i to szybko.
Prof. Ryszard Machnikowski
Jest wykładowcą w Katedrze Studiów Brytyjskich Wydziału Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego. Specjalizuje się w zagadnieniach związanych z przemocą polityczną, globalnym terroryzmem, bezpieczeństwem narodowym oraz procesami globalizacji, zwłaszcza globalizacji bezpieczeństwa.
autor zdjęć: Małgorzata Schwarzgruber