Z Łukaszem Fyderkiem o trudnej sytuacji na Bliskim Wschodzie, konfliktach wewnętrznych w Syrii, roli tzw. Państwa Islamskiego w regionie oraz o polskiej misji wojskowej w tej części świata rozmawia Magdalena Kowalska-Sendek.
Dlaczego dla Europejczyków konflikt na Bliskim Wschodzie jest tak mało czytelny? Im więcej o nim mówimy, tym mniej z niego rozumiemy.
Problem w tym, że dotychczasowe sposoby opisu tego, co dzieje się na Bliskim Wschodzie, niezbyt dobrze przystają do wydarzeń w tamtym rejonie świata. Chodzi mi o pokłosie Arabskiej Wiosny z 2011 roku, a w konsekwencji dezintegrację państw na Bliskim Wschodzie. Dla nas najłatwiejszy do opisania i zrozumienia jest fakt, że dochodzi do rywalizacji lokalnych mocarstw. Wiąże się to z pewną próżnią, jaka się wytworzyła na Bliskim Wschodzie po decyzji Stanów Zjednoczonych o zmniejszeniu zaangażowania w tym regionie. Warto przypomnieć, że po 1990 roku, kiedy z polityki bliskowschodniej wycofał się Związek Radziecki, USA pozostały tam najpotężniejszym graczem. Teraz politycy skupieni wokół Baracka Obamy doszli do wniosku, że zaangażowanie takie jest kosztowne i nie przynosi żadnej poprawy wizerunkowej. Na te wydarzenia w ostatnim czasie nałożyły się wojny domowe w Syrii, Jemenie i Libii, gdzie głównymi aktorami nie są mocarstwa globalne, lecz kraje, takie jak Iran, Arabia Saudyjska czy Turcja, dążące do hegemonii na Bliskim Wschodzie. I właśnie przez te konflikty – wewnętrzne, ale umiędzynarodowione – które wymykają się łatwemu opisowi, to, co dzieje się w całym regionie, wydaje się niezrozumiałe.
Czy u podstaw konfliktów, o których Pan mówi, leży radykalizacja postaw i ideologii ścierających się tam stron, czy może są też inne przyczyny?
Kraje bliskowschodnie mają wiele wspólnego, jeśli chodzi o religię, kulturę, etniczność, a nawet profil gospodarczy. Oprócz tego łączy je jeszcze inna kwestia, na którą niewiele osób zwraca uwagę – te państwa dotknęła eksplozja demograficzna. Proszę sobie wyobrazić, że 70 lat temu w Syrii żyło około 2 mln ludzi, a przed wybuchem wojny już 22 mln. Czynnik demograficzny ma ogromne znaczenie polityczne i militarne. Mówiąc wprost – gdy jest duży przyrost naturalny, życie ludzkie staje się tanie. Brzmi to brutalnie, ale wysoka dzietność jest skorelowana z łatwością rekrutacji młodych mężczyzn do udziału w grupach zbrojnych. Jeśli w jednej rodzinie rodzi się sześciu czy ośmiu synów, to wysłanie połowy z nich na front nie jest już takim problemem, jak w społeczeństwach, gdzie dzieci rodzi się mało. Dlatego dynamika konfliktów na Bliskim Wschodzie tak różni się np. od wojny w Donbasie.
W połowie lipca w Turcji doszło do nieudanego puczu wojskowego. W jakim stopniu te wydarzenia wpłynęły na i tak już trudną sytuację w Syrii?
Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba wyjść od tego, że obecnie w Syrii toczy się równocześnie kilka wojen wewnętrznych i dwie międzynarodowe. Główny konflikt dotyczy walki z reżimem Baszszara al-Asada i trwa od pięciu lat. Odrębny, na północnych terenach Syrii i w zachodnim Iraku, polega na walkach z bojownikami tzw. Państwa Islamskiego. Ciekawe, że o ile z perspektywy syryjskiej jest to konflikt o charakterze peryferyjnym, o tyle dla Zachodu staje się problemem zasadniczym. I wreszcie, mamy dżihadystów, którzy walczą ze wszystkimi, próbując forsować swoją utopijną wizję świata. Najstarszy konflikt rozgrywany w Syrii dotyczy natomiast suwerenności Kurdystanu. Problem w tym, że rozwiązanie jednego z tych wewnętrznych sporów może nie mieć żadnego wpływu na pozostałe. Każda z wojen, chociaż po części się one zazębiają, ma swoją odrębną dynamikę. Na dodatek na tę sytuację nakłada się rywalizacja mocarstw regionalnych o ustalenie swojej strefy wpływów na Bliskim Wschodzie i tu do gry wchodzą Iran, Arabia Saudyjska i właśnie Turcja.
Na początku września media obiegła informacja, że tureckie czołgi wkroczyły na teren Syrii. Co to oznacza?
Po nieudanym puczu przeprowadzono w armii tureckiej olbrzymie czystki. Mówi się, że dotknęły one około 4 tys. oficerów. Części z nich postawiono już zarzuty zdrady stanu, inni siedzą w więzieniach, jeszcze innych zwolniono ze służby. Obecnie armia została w pełni podporządkowana centralnemu ośrodkowi władzy i prezydentowi Erdoğanowi. Ma to znaczenie z tego względu, że prezydent i skupieni wokół niego politycy od lat parli do interwencji militarnej w Syrii. Tureccy wojskowi natomiast aż do 15 lipca byli temu przeciwni. Teraz Erdoğan nie ma już żadnej blokady. Na tereny syryjskie wkroczyły jednostki 2 Armii, w której dokonano szczególnie dużych zmian w korpusie oficerskim. Przy czym interwencja ta jest niewielka – wojsko weszło na obszar, który rozdziela dwie kurdyjskie enklawy. Celem Turków jest zwalczanie Państwa Islamskiego oraz kurdyjskiej partii i jej zbrojnego ramienia. Czy możemy się spodziewać eskalacji tego konfliktu? Jak mówił Carl von Clausewitz, każda wojna ma własną gramatykę, a specyfiką interwencji w wypadku konfliktów domowych jest eskalacja militarnego zaangażowania. Na razie nie wiadomo, czy Turcja zostanie mocniej wciągnięta w te działania. Pewne jest jednak to, że gdyby tak się stało, będzie to trudna i kosztowna walka.
Graczami na arenie syryjskiej są także Rosjanie i – choć w coraz mniejszym stopniu – Stany Zjednoczone. Jaka jest rola tych państw w konflikcie syryjskim?
Jeśli chodzi o Rosję, to można by krótko odpowiedzieć, że chodzi o wspieranie i utrzymanie reżimu prezydenta Asada. W dłuższej perspektywie jest to zapewnienie sobie kontroli nad Syrią i utrzymanie militarnej obecności na syryjskim wybrzeżu. To strategiczne miejsce, pozwalające Rosji na projekcję siły na obszar Bliskiego Wschodu i Morza Śródziemnego. Rosyjska strategia niepokoi Turcję i dlatego, pomimo ostatniego zbliżenia dyplomatycznego między tymi państwami, nie widzę szans na ich bliską współpracę w przyszłości. Poza tym są jeszcze wątki osobiste – prezydent Erdoğan bardzo chciałby upadku Asada.
Inną kwestią jest zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w działania na Bliskim Wschodzie. USA przyjęły wobec licznych problemów w Syrii postawę bierną i wyczekującą. Dla Amerykanów zasadniczym celem jest bowiem walka z tzw. Państwem Islamskim. Oczywiście USA są bliższe politycznie siłom walczącym z reżimem Asada. Tyle tylko, że jest to trudny związek, bo „rewolucjoniści” po części są związani z ideologią dżihadystyczną, a to z kolei jest dla USA bardzo niewygodne wizerunkowo i niebezpieczne. Ciekawe, że Amerykanie nigdy nie mówili o tym, co stanie się po ewentualnym pokonaniu Państwa Islamskiego. Bo o ile co do Iraku sprawa wydaje się prosta, gdyż jest tam rząd uznawany przez USA, o tyle nie wiadomo, co będzie z Syrią. Czy na terenach wyzwolonych od Państwa Islamskiego ma wrócić administracja prezydenta Asada? A może do głosu dojdą Kurdowie lub rebelianci? Jasnych komunikatów nie ma. Odrębną kwestią jest militarne pokonanie Państwa Islamskiego, co wydaje się trudne ze względu na tak niewielkie zaangażowanie USA i koalicjantów w działania w Syrii i Iraku. Jedną z możliwości jest przekształcenie obecnej misji szkoleniowej sił USA w kinetyczną. Coraz częściej mówi się o zwiększeniu zaangażowania militarnego o 10 tys. żołnierzy. To zdecydowanie przyspieszyłoby ofensywę na kluczowe dla Państwa Islamskiego miasta Mosul i Rakkę.
Niedawno czytałam wypowiedzi amerykańskich dowódców zaangażowanych w walki na Bliskim Wschodzie. Spodziewają się oni ciężkich starć właśnie o wspomniany przez Pana Mosul i uważają, że miasto może być wyzwolone spod wpływu Państwa Islamskiego do końca tego roku. Co to oznacza dla tego ugrupowania, skoro właśnie tam dżihadyści proklamowali kalifat?
Zamieszkana przez kilkaset tysięcy mieszkańców Rakka w Syrii czy liczący milion mieszkańców Mosul w Iraku to najważniejsze ośrodki w regionie opanowane przez Państwo Islamskie i ich utrata będzie potężnym ciosem. Proszę pamiętać, że za sukcesem Państwa Islamskiego stało także to, że miało ono bazę terytorialną, że prezentowało się jako państwo – pierwszy od wieków prawdziwy kalifat. Usunięcie organizacji z jej bazy terytorialnej będzie znaczącym problemem dla Państwa Islamskiego. To jednak wcale nie oznacza, że przestanie ono istnieć. Pozostaną np. kontrolowane przez dżihadystów enklawy w Libii czy Jemenie.
Czy Państwo Islamskie przeżywa kryzys? Czy jest wciąż atrakcyjne np. dla radykalnych muzułmanów z Europy?
Jeszcze w 2015 roku Państwo Islamskie odnosiło zwycięstwa, ale teraz nastąpił regres. Po porażkach dżihadyści stracili znaczną część marketingowego blasku. Według informacji medialnych, znacząco zmniejszył się napływ kandydatów do tej organizacji. Chciałbym jednak ostrzec, że zwycięstwo nad Państwem Islamskim na Bliskim Wschodzie może oznaczać zwiększenie ataków w Europie – dla przegrywającego ugrupowania to racjonalna strategia – ale w dłuższej perspektywie ryzyko zamachów zmaleje.
Niedawno media obiegła także informacja, że w wyniku amerykańskiej operacji zginął rzecznik prasowy Państwa Islamskiego Abu Muhammad al-Adnani.
To bardzo dobra wiadomość, bo Adnani był nie tylko rzecznikiem. To także drugi – po kalifie Al-Baghdadim – najbardziej rozpoznawalny medialnie członek organizacji, ale też koordynator rekrutacji i ataków terroru w Europie. Po tej operacji znacznie spadło morale bojowników Państwa Islamskiego.
Czy widzi Pan szanse na pozasiłowe rozwiązanie konfliktów w Syrii?
Nie.
To w jaki sposób można przeciąć ten węzeł gordyjski?
Dyplomacja w tym wypadku musi być poparta siłą. Poza tym należy pamiętać, że wszystkie konflikty w Syrii trzeba rozwiązywać osobno. Dzisiaj powinniśmy mówić raczej o ograniczeniu w tym miejscu strat humanitarnych i zmniejszaniu intensywności konfliktu. Gdy weźmiemy pod uwagę wszystkie aspekty wojny w Syrii, to okazuje się, że Państwo Islamskie, na którym koncentrujemy uwagę, jest winne relatywnie małych zniszczeń. Ludność cywilna jest regularnie bombardowana przez reżim i siły rosyjskie, a także artylerię sił rewolucyjnych. Jeśli mówimy więc o pomocy – to zacznijmy od zaprzestania bombardowania cywilów.
Od niedawna w konflikt na Bliskim Wschodzie zaangażowała się także Polska. Z misją rozpoznawczą i szkoleniową wysłaliśmy swoich żołnierzy. Czy Pana zdaniem, to dobra decyzja?
Tak, z kilku powodów. Przede wszystkim przemawia za tym prowadzenie aktywnej polityki na forum Unii Europejskiej i dążenie do zapewnienia jej bezpieczeństwa. W obliczu kryzysu migracyjnego Polska konsekwentnie powtarza tezę, że przyjmowanie rzeszy uchodźców z Bliskiego Wschodu jest niewłaściwe. Raczej powinno się zmierzać do rozwiązania tego problemu u jego źródeł, czyli na Bliskim Wschodzie. Wysłanie wojska poprawia również naszą wiarygodność jako partnera w Unii Europejskiej i NATO. Istotny jest też argument stricte wojskowy – udział żołnierzy w tej operacji przyniesie korzyści pod względem szkoleniowym i informacyjnym.
Sceptycy twierdzą jednak, że wysłanie czterech samolotów i pododdziału komandosów to zdecydowanie za mało.
Moim zdaniem, misja w takim kształcie jest sensowna. Problemem jest raczej wewnętrzne przygotowanie opinii publicznej, informowanie jej o roli i odpowiedzialności Polski w świecie. Jeśli nie chcemy przyjmować do kraju uchodźców, to powinniśmy działać na Bliskim Wschodzie na miarę naszych możliwości. Nasza misja wojskowa sprawia, że Polska nie ucieka od globalnej odpowiedzialności. Problemem jednak pozostaje wsparcie humanitarne, jakiego udzielamy Syryjczykom. W mojej ocenie, jest ono niewystarczające.
Dr Łukasz Fyderek jest politologiem i orientalistą, adiunktem w Instytucie Bliskiego i Dalekiego Wschodu Uniwersytetu Jagiellońskiego, autorem książki „Pretorianie i technokraci w reżimie politycznym Syrii”. Zajmuje się badaniem dyktatur i transformacji ustrojowych w Azji Zachodniej i Afryce Północnej.
autor zdjęć: Michał Zieliński