Wigilijna noc z 24 na 25 grudnia 1981 roku, z zachmurzonym niebem, skrzypiącym śniegiem pod żołnierskimi „opinaczami”, to dla mnie łzy tęsknoty za najbliższymi i ogromne poczucie samotności. Zamiast pierwszej kolacji w świeżo założonej rodzinie był dokuczliwy mróz i patrol non stop. Dwie godziny snu „w opakowaniu”, w towarzystwie uzbrojonego kałasznikowa.
Ludowe wówczas Wojsko Polskie wtuliło mnie w swoje szeregi w ciekawym czasie, jak i okolicznościach. Młodemu chłopakowi cały świat leżał u stóp. Stawiałem właśnie pierwsze kroki w szybownictwie. Jako że moją pasją były podniebne przygody, nie paliło mi się do armii. Kompromisem miała być Szkoła Orląt w Dęblinie, która mogła pogodzić moje lotnicze inklinacje ze spełnieniem obowiązku wobec ojczyzny. Jednak pomimo tego, że jako kandydat do wojska zdrów byłem jak ryba, nie sprostałem zdrowotnym wymogom dęblińskiej uczelni. Zatem obowiązkowa służba wojskowa dalej wisiała nade mną jak miecz Damoklesa. Skoro nie mogłem armii uniknąć, postanowiłem się z nią w miarę bezboleśnie zaprzyjaźnić.
Przyjaźń owa rozpoczęła się 15 września 1981 roku, w murach Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Rakietowych i Artylerii im. gen. Józefa Bema. Choć artylerzystą w końcu nie zostałem, to mój związek z wojskiem trwa już ponad trzydzieści wiosen. I nic nie wskazuje, aby w najbliższym czasie miał się zakończyć.
Przytuleni do kałasznikowa
Noc stanu wojennego zastała mnie – kanoniera podchorążego – w roli podoficera dyżurnego, w 6 baterii podchorążych, dowodzonej wówczas przez por. Stefana Willę. Emocje związane z tamtą nocą i porankiem „bez teleranka” nie miały u mnie związku z życiem społeczno-polityczno-gospodarczym, podobnie jak miało to miejsce w cywilnej części polskiego społeczeństwa. W hermetycznym, wojskowym świecie bardziej interesowały mnie sprawy mające związek z moją rolą jako żołnierza, podchorążego. Przyznam, że nawet wtedy nie byłem poddawany ideowej „obróbce”. A moi ówcześni przełożeni nie kwapili się, abym przeżył ideologiczną metamorfozę, zmierzającą do ideowej służby ku chwale znienawidzonej przez większość Polaków „komuny”.
Jedną z ważnych zagadek tamtego czasu stanowił urlop bożonarodzeniowy, który był wpisany w regulamin nauki podchorążego toruńskiej „Osy”. Dziś zapewne wciągnięto by w rozwiązanie owej zagadki kolektury zakładów bukmacherskich. W tamtym czasie obyło się bez hazardowych emocji, aczkolwiek przełożeni nie kreowali jednoznacznych wizji wigilii podchorążych w cieple domowego ogniska. Nadzieja, jak powiadają, zawsze umiera ostatnia.
To przysłowie miało pełne odniesienie do mnie. Do końca wierzyłem, że choćby w dzień poprzedzający wigilijną noc szef swoim donośnym, wojskowym basem ogłosi, że jednak... To domniemane, szefowskie „jednak” nigdy nie nastąpiło. Refleksja, smutek, tęsknota za najbliższymi, frustracja. Wszystko to przeplatało się jak złowrogi warkocz negatywnych emocji, bezsilny wobec bezdusznych rozkazów przełożonych.
Stan osobowy podchorążych przebywających na miejscu skurczył się, bowiem większość moich kolegów już w noc wprowadzenia stanu wojennego wyjechała w okolice Włocławka. Strzegli tam masztu, stacji przekaźnikowej Telewizji Polskiej (o ile mnie pamięć nie zawodzi). Wraz z tymi kolegami, którzy pozostali w Toruniu, pełniliśmy swego rodzaju „wieczysty patrol”. Polegał on na tym, że sposobem wartowniczym odpoczywaliśmy dwie godziny w pododdziale. Oczywiście „w opakowaniu”, bowiem wystąpiły poważne problemy z instalacją grzewczą, a i zima tego roku była szczególnie mroźna. Spaliśmy w intymnym towarzystwie kałasznikowa, uzbrojonego w komplet pełnych magazynków.
Po błyskawicznym odpoczynku wychodziliśmy na dwugodzinny patrol, którego trasa wiodła ul. Sobieskiego i dalej wokoło opłotowania obiektu „Osy”. Zadaniem patrolujących była również obserwacja wszystkiego, co dzieje się nie tylko na trasie, ale również w sąsiedztwie. Po zakończeniu zadań patrolowych przychodził czas na czuwanie, co przekładało się na pilnowanie śpiących kolegów, a zwłaszcza broni i amunicji, które to tuliły się do nich pod kilkoma kocami, dodatkowo wydanymi przez szefa na okoliczność dokuczliwego mrozu.
Barszcz w melaminowym naczyniu
Te bożonarodzeniowe patrole były szczególne, a zwłaszcza ten przypadający na porę wigilijnego wieczoru. Powiadają, że w wigilijną noc zwierzęta mówią ludzkim głosem. Zatem dlaczego ten wigilijny patrol, zwłaszcza w nocnej jego części, nie miałby być wyjątkowy?
Trudno jest mi dziś ustalić początek tego szczególnego patrolu, bowiem trwał on nieprzerwanie od 13 grudnia pamiętnego roku. Na potrzeby moich dzisiejszych refleksji postanowiłem przyjąć, że początkiem tej niezwykłej nocy była wigilijna kolacja, podana w podchorążackiej stołówce z dużym rozmachem co do treści, choć z niewielkim co do formy. W melaminowych naczyniach (takie wówczas królowały w wojsku) otrzymałem wigilijnego karpia, barszcz z uszkami, kluski z makiem, pomarańczę, pierniki… Jeszcze kilka potraw, których z uwagi na upływ czasu nie zapamiętałem. Największym hitem wigilijnej kolacji była propozycja toastu, a w związku z tym pół melaminowego kubka napełniono czerwonym, wytrawnym winem. Niestety, podchorążowie pełniący służbę z oczywistych (nawet wówczas) powodów nie byli kwalifikowani do konsumpcji tegoż szczególnego „napoju bogów”. Nie ubolewałem z tego powodu, choćby dlatego, że nigdy nie byłem smakoszem wina. Po tak dobrym posiłku, aczkolwiek pozbawionym romantycznych elementów właściwych wigilijnej wieczerzy, udałem się wraz z dwoma kolegami na patrol.
Jako że byliśmy wszyscy równi stopniem i stażem służby, dowódcą patrolu w każdej kolejnej dobie był inny z nas. Tej pamiętnej, wigilijnej nocy byłem patrolowym i przyszło mi w udziale niesienie, oprócz broni, radiostacji R109 ważącej bez mała 20 kilogramów. Radiostację cechował nie tylko znaczny ciężar, ale też, a może zwłaszcza – wątpliwa sprawność techniczna. Urządzenie stanowiło raczej straszak, który ostrzegał, że w razie nagłej potrzeby nie jesteśmy sami.
Łzy przy koksowniku
Pierwsze moje wyjście miało wyjątkowy wymiar emocjonalny. Pod grubą wojskową odzieżą dyskretnie maskowałem płynące łzy. Wysychały one jednak szybko w blasku i temperaturze rozpalonych, żarzących się brył koksu, które stanowiły zawartość koksowników ustawionych na każdym rogu ulicy. Koksowniki (dla niewtajemniczonych) to takie ażurowe naczynia zbudowane ze stalowych prętów, przypominające duże kosze na śmieci. Po rozpaleniu w nich koksu służyły służbom patrolowym do ogrzewania się podczas zimowych mrozów.
Parterowe domki znajdujące się naprzeciw głównej bramy toruńskiej „Osy”, pozwalały niedyskretnie zaglądać przez niedokładnie zasłonięte firany do mieszkań tych, którym dane było wigilijny wieczór spędzać w rodzinnym gronie. Przez moment żałowałem, że nie jestem cywilem. Wszystko byłoby wtedy proste. Wystarczyłoby przestrzegać godziny milicyjnej, wygaszającej ruch uliczny każdego dnia o godzinie 22. W domu czekali na mnie najbliżsi. Miała to być moja pierwsza w życiu wigilia w świeżo założonej przeze mnie rodzinie. Wraz z ciężarną żoną oczekiwaliśmy narodzin pierworodnego syna (jak się potem okazało) w kwietniu 1982 roku.
Nigdy przedtem nie spędzałem Bożego Narodzenia w klimacie emocjonalnej samotności. Choć byli wspaniali koledzy, to tak naprawdę czułem się bardzo samotny. Czułem, że moje miejsce jest w oddalonym od Torunia o 220 kilometrów Lesznie. W moim rodzinnym domu, przy zastawionym jak co roku stole. Czułem też, że to dodatkowe miejsce dla przypadkowego wędrowca, które w polskiej tradycji się rezerwuje, to właśnie dziś miejsce przeznaczone dla mnie. Z jednej strony żal, a z drugiej czułem się trochę bohaterem, może nawet męczennikiem istniejącej rzeczywistości.
Wesołe smutne święta
Tuż przed upływem godziny milicyjnej pod jeden z domów przy ul. Sobieskiego nadjechała taksówka. Wysiadł z niej mężczyzna w średnim wieku, targając z bagażnika taksówki dwa potężne nesesery. Spojrzał na nas życzliwym wzrokiem i nie pytany oznajmił, że z powodu zamknięcia granic państwa wrócił właśnie z NRD (Niemiec wschodnich), na terenie których pracował. Zdążył jeszcze na spóźnioną Wigilię. Uchylił lekko neseser, zamieszał w przepastnym wnętrzu i wyciągnął trzy małe, 40-gramowe buteleczki z alkoholem. Każdy o innym smaku. Wręczył nam je jako dowód empatii. Wspominał coś bowiem, że niegdyś też Wigilię spędził na warcie. Machinalnie przyjęliśmy prezent dziękując przy tym i życząc banalnie: „Wesołych Świąt”.
Zakłopotani niezwykłymi upominkami schowaliśmy je do kieszeni. O wypiciu zawartości buteleczek nie było mowy z dwóch powodów. Po pierwsze służba z bronią, a po wtóre obawa, czy to nie akt dywersji. Ktoś rzucił myśl, że na ogół dywersanci wyglądają na szczególnie godnych zaufania. Konsumpcji zawartości buteleczek dokonaliśmy więc wspólnie kilkanaście dni później, w sposób jak najbardziej legalny. Choć nie jestem wielkim miłośnikiem wódeczki, ta smakowała mi jak nigdy przedtem, ani jak potem.
Przypominam sobie również bardzo wylewne życzenia, które składała nam w gęstych oparach alkoholu jakaś szczególnie ekscentryczna para. Na twarzach życzących rysowały się długie lata spożywania napojów wyskokowych. Z powodu wyjątkowych form szukania przez ową parę kontaktu, a raczej przyjaźni z patrolem, który reprezentowałem, zmuszeni byliśmy do wylegitymowania napotkanych. Były to czasy, w których istniał obowiązek pracy, co dziś może wydawać się trochę dziwne. Pieczątki od pracodawcy wbijane były do dowodu osobistego. Brak pieczątki o zatrudnieniu wzbudzał bardzo poważne podejrzenia. Nasz legitymowany miłośnik substancji alkoholowej posiadał takich pieczątek aż 17, bowiem praca nie bardzo go kochała, a może nawet parzyła, więc często ją zmieniał. Ostatnia pieczątka z zakładów Elwro w Toruniu z czerwca 1981 roku. Zatem do grudnia pozostawała luka, której nie sposób było wytłumaczyć. Towarzysząca jegomościowi pani błysnęła prawniczą wiedzą twierdząc, że jest kobietą i nie musi w związku z tym pracować. Ostrzegliśmy ją informując jednocześnie, że istnieje możliwość podjęcia przymusowej, społecznej pracy przy odśnieżaniu miasta. Miny wcześniej rozweselonej pary wyglądały jak baloniki, z których uchodzi powietrze.
W żołnierskim sercu…
Patrol trwał jeszcze sporo dób. Zakończył się kilka dni po Nowym Roku. Po przeżyciu Wigilii na trasie patrolowania byłem już na tyle znieczulony, odporny na żal i smutek, że spędzona na służbie pozostała część świąt Bożego Narodzenia oraz sylwestrowa noc wraz z Nowym Rokiem nie robiły już na mnie większego wrażenia.
Wychowywałem się w rodzinie o głęboko zakorzenionych, katolickich tradycjach. Pomimo że najważniejszym świętem chrześcijaństwa jest wielkanocna Niedziela Zmartwychwstania, to w moim sercu wieczór wigilijny, poprzedzający święta Bożego Narodzenia, jest czymś niepowtarzalnym.
Każdego roku 13 grudnia media w pełni demokratycznej dziś Polski wspominają rocznicę stanu wojennego. Historycy wraz z politykami, a czasem i prawnikami dyskutują nad zasadnością jego wprowadzenia. Liczą straty i ofiary, poniesione zwłaszcza przez niosącą wolność ówczesną opozycje. A w moim żołnierskim sercu zawsze odżywają wspomnienia właśnie tej wigilijnej nocy, którą po raz pierwszy dane mi było przeżywać z dala od najbliższych, w emocjonalnej samotności. Podczas mojej długoletniej służby wojskowej nierzadko dane mi było spędzać święta na służbie. Jednak ta wigilijna noc z 24 na 25 grudnia 1981 roku, z zachmurzonym niebem, skrzypiącym śniegiem pod żołnierskimi „opinaczami”, ze łzami tęsknoty za najbliższymi płynącymi z młodych wówczas oczu, już na zawsze pozostanie w moim sercu. To taka moja „pamiątka” tamtych lat stanu wojennego.
Praca nadesłana na konkurs „Święta Bożego Narodzenia na służbie”.
autor zdjęć: Sylwia Guzowska
komentarze