Po kilku dniach spędzonych w górach, wycieńczeni i przemarznięci, zostają wykryci przez przeciwnika i pojmani. Od tej pory będą mieli na sobie jedynie cienki mundur, ich ręce będą skrępowane, a oczy zasłonięte. Żołnierze nie wiedzą, jak długo będzie trwał kurs i czym się skończy. Pewne jest jedno: tego doświadczenia nie będą dobrze wspominać.
Jako jedyni dziennikarze spędziłyśmy z operatorami Jednostki Wojskowej Agat kilka dni, obserwując jedno z najtrudniejszych szkoleń, jakie podczas służby przechodzą żołnierze tej formacji. To zaawansowany kurs SERE (Survival, Evasion, Resistance, Escape, czyli: przetrwanie, unikanie, opór w niewoli oraz ucieczka). Żołnierze doskonalą podczas niego techniki survivalowe, a co najważniejsze – uczą się, jak przetrwać w niewoli.
W kursie na tym poziomie uczestniczy tzw. personel wysokiego ryzyka, a więc ten, który jest najbardziej narażony na schwytanie przez przeciwnika lub izolację (np. nagłe oddzielenie się od swoich wojsk). Są to m.in. piloci, zwiadowcy, ale również żołnierze wojsk specjalnych. – Działamy w niewielkich grupach, najczęściej w oderwaniu od wojsk własnych. Musimy wiedzieć, jak przetrwać w niewoli lub na terenie kontrolowanym przez przeciwnika – tłumaczy Damian, instruktor z jednostki specjalnej Agat, kierownik kursu.
Test ognia w śniegu
Przetrzymywanie żołnierzy, to główny element ćwiczeń. Zanim jednak się rozpoczęło, operatorzy wojsk specjalnych spędzili w polskich zaśnieżonych górach kilka dni na morderczych ćwiczeniach. Miejsca, w którym je przechodzili, nie możemy ujawnić.
Pokonali dziesiątki kilometrów. Ich zadaniem było przejście z punktu do punktu w określonym czasie. Musieli przy tym poruszać się niepostrzeżenie, zmieniać kierunki marszu, by nie zostać wykrytym przez siły przeciwnika. Zgodnie bowiem ze scenariuszem ćwiczenia, żołnierze działali na terenie kontrolowanym przez grupy dywersyjno-rozpoznawcze. Po drodze sami musieli zdobywać pożywienie i wodę. I budować schronienia, w których spędzali noce.
Ale marsz po górskich bezdrożach to nie wszystko. Wykonywali także różne inne zadania. Kazano im na przykład rozpalić ognisko na czas i zagotować na nim pół litra wody. – Najpierw trzeba było odgarnąć śnieg, przygotować podkład, który będzie izolował palenisko od mokrej ziemi, a później nazbierać suchych gałązek i rozniecić ogień. Nie było to proste, zwłaszcza że mieliśmy już przemarznięte ręce, a wokół było pełno ośnieżonych, wilgotnych drzew. Poza tym tak zwany fire test wykonywaliśmy pod presją czasu – opowiada jeden z żołnierzy Agatu.
Po krótkim „teście ognia” żołnierze otrzymali od swoich przełożonych niby dobrą wiadomość: „Wasze zadanie dobiegło końca. Wracacie do domów”. Nie byli jednak tak naiwni, by uwierzyć, że to koniec szkolenia. Chwilę później faktycznie okazało się, że najważniejsze zadanie jest jeszcze ciągle przed nimi.
Lepiej już było
Wracając wpadli w zasadzkę. Pojazdy, którymi jechali, zostały zaatakowane i ostrzelane, a oni sami – schwytani przez siły przeciwnika. W tę rolę wcielają się instruktorzy z JW Agat, specjaliści wyszkoleni w działaniach SERE. Wchodząc w skórę napastników, kadra instruktorska przez kilka dni robi wszystko, by pojmani przez nich żołnierze zapamiętali to szkolenie na długo. – Każdy, kto ukończył kurs SERE na tym poziomie powie wam, że to jedno z najgorszych wspomnień z jego życia. Ta grupa, którą teraz szkolimy, na pewno podzieli ich opinię – mówi „Ścisły”, instruktor SERE i żołnierz Agatu.
Pojmanym żołnierzom krępuje się dłonie i odbiera wojskowe wyposażenie. Instruktorzy zakładają im na oczy opaski, których nie wolno ani na chwilę zdjąć, aż do zakończenia szkolenia. Są rozbierani z kurtek, bluz i mundurów, napastnicy zabierają im buty, skarpety, bieliznę, paski – wszystko. Zaczynają więc trząść się z zimna. – To dopiero niewinny początek – ucina krótko jeden z instruktorów. Uczestnikom kursu zwracane są tylko cienki mundur i buty z wyciągniętymi sznurówkami. A temperatura jest już poniżej 8 stopni Celsjusza i spada dalej.
Część instruktorów – napastników zaczyna przepytywać pojmanych. – Mów, co tu robiliście! – krzyczą im do uszu. Inni natomiast stają się nagle niezwykle przyjaźni. – Nie martw się, przyjacielu, wszystko będzie dobrze – serdecznym głosem mówi Tomek, medyk. To nie przypadek, tylko znany podział ról na złego i dobrego, dzięki któremu instruktorzy mogą zmylić przetrzymywanego, coś z niego wyciągnąć czy uzyskać. – Każdy odgrywa inną rolę. Chcemy w ten sposób zdezorientować żołnierzy, tak by nie wiedzieli, z kim mają do czynienia. Żeby byli gotowi na wszystko – tłumaczy Damian, kierownik ćwiczenia.
Pokój zwierzeń
W wojskowym namiocie, który od tej pory będzie miejscem symulowanego przetrzymywania, kursanci siedzą tyłem do siebie. Instruktorzy krzyczą, informując o obowiązujących ich odtąd zasadach. – Po pierwsze jesteście numerami. Gdy powiem „czternastka”, odpowiadasz „jestem”. Po drugie, nie wolno wam ze sobą rozmawiać. Niepytany, nie odpowiada – pouczają schwytanych. Kursanci kiwają głowami.
Na początku niektórzy jeszcze się uśmiechają pod nosem, bo w głosach instruktorów rozpoznają kolegów z jednostki. Bardzo szybko jednak tracą dobry humor i pewność siebie. W fazie przetrzymywania muszą nie tylko znosić niewygody, to byłaby pestka. Dostają zadania, które mają nadwyrężyć ich poczucie godności i złamać psychikę. A i to nie wszystko. – Gdy są w namiocie, to jest im bardzo zimno. Mają ograniczane jedzenie. Dodatkowo puszczamy im głośną muzykę albo drażniące dźwięki. W pokoju przesłuchań dla odmiany jest ciepło i cicho. Chcemy ich w ten sposób skłonić do zwierzeń – wylicza „Ścisły”.
Żołnierze pytani są o ich dane osobowe, informacje na temat jednostki, przełożonych, a przede wszystkim misji, z jaką pojawili się w górach. – W pewnym momencie, gdy żołnierze są już wyczerpani długimi marszami, bardzo niską temperaturą, częściowym odwodnieniem i wychłodzeniem, z powodu zasłoniętych oczu zaczynają tracić poczucie tego, gdzie są – opisuje trudną sytuację kursantów jeden z instruktorów. – Zdarza się, że momentami wierzą, iż są naprawdę w niewoli. Oczywiście nad tymi procesami czuwa psycholog – dodaje.
Może się to wydawać okrutne, ale właśnie tego trzeba doświadczyć, przeżyć tak trudne emocje i znaleźć się w sytuacji ekstremalnej, by nauczyć się właściwych zachowań i przetrwać prawdziwe zagrożenie. W każdym momencie uczestnik może zresztą przerwać kurs. W tym celu musi powiedzieć ustalone hasło i wtedy natychmiast zostaje odesłany do ciepłego namiotu. Kurs może się też zakończyć dla tych osób, które zachorują lub którym słabsze zdrowie nie pozwoli na kontynuację szkolenia. Nad kondycją i bezpieczeństwem żołnierzy czuwają medycy. Cały czas obserwują szkolonych, mierzą im ciśnienie, dotykają rąk, by sprawdzić, czy mają dobre krążenie. Jeśli coś ich niepokoi, mogą zabrać żołnierza do swojego namiotu i przeprowadzić podstawowe badania.
Najważniejsze: dotrwać
Pierwszej nocy spędzonej w symulowanym więzieniu, kursanci prawie nie zmrużyli oka. Instruktorzy co chwilę włączali głośną muzykę albo przemówienia w obcych językach, by jeszcze bardziej zmęczyć żołnierzy. Po kilku godzinach przyszła pora na posiłek. Ale jedzenia nie dostaje się ot tak, tylko w nagrodę za dobrą odpowiedź na pytanie zadane przez instruktora. Można też dostać łyk zimnej wody. Na koniec instruktorzy przygotowują wszystkim kursantom śniadanie. Jest to mieszanina tego, co znaleźli pod ręką, a więc na przykład gulasz doprawiony kawą i herbatą. – Nie smakuje? Nie musisz jeść – ucina marudzenie instruktor. A kursant pokornie oblizuje łyżkę.
Rozpoczynają się kolejne przesłuchania. Znów padają pytania o imię, nazwisko, stopień wojskowy i jednostkę. Instruktorzy dociekają powodu obecności żołnierzy w górach. Gdy kursant podejmuje rozmowę – dają nagrody. Te najcenniejsze to dodatkowy koc i kubek ciepłej herbaty. Niektórzy żołnierze na przesłuchanie trafiają wielokrotnie. Za każdym razem dodają kilka szczegółów. – Dozując kolejne informacje nie postępują źle. Przeciwnie, jest w tym ukryty cel. Nie mogę zdradzić szczegółów, ale trzeba pamiętać, że to wyszkoleni ludzie. Wiedzą, co mają robić, jak się zachować, co powiedzieć. Podczas kursu popełniają błędy, ale jesteśmy tu po to, by je eliminować – wyjaśnia Damian.
Podczas szkolenia kursantom i instruktorom przygląda się także psycholog. Jest buforem bezpieczeństwa dla obu stron: czuwa nad kursantami, by nie weszli za głęboko w rolę ofiary, ale też pilnuje instruktorów, by nie przekroczyli cienkiej linii i nie stali się prawdziwymi oprawcami. – Podczas przesłuchań obserwuję każdego z uczestników. Oceniam, czy potrafią rozmawiać z oprawcami, czy są opanowani, sprawdzam, jakimi technikami się posługują, by zyskać na czasie. Bardzo podoba mi się, że potrafią „wywalczyć” kubek herbaty albo banana. Zasady są proste: jak proponują ci picie – pij, jak dostajesz jedzenie – jedz. Jak dostaniesz koc – weź i zapytaj, czy możesz wziąć jeszcze jeden dla kolegów. Spróbować zawsze warto – opowiada psycholog współpracująca z JW Agat.
Kilka dni po zatrzymaniu żołnierze zostają odbici przez własne wojska. Trwający kilka minut szturm kończy się sukcesem, a zakładnicy zostają uwolnieni.
Obserwowani z ukrycia
Późnym wieczorem udaje nam się porozmawiać z dwoma żołnierzami, którzy wzięli udział w kursie. – Chyba najtrudniejsze były momenty, gdy kolegom obrywało się za nas. Kiedy źle odpowiedziałeś, a karę ponosił kumpel siedzący obok, albo gdy nie dostawał jedzenia – opowiada „Bodzio”, podoficer Agatu. Przytakuje mu kolega z zespołu – „Misiek”: – To prawda. Gdy przez ciebie, obrywa się koledze, jest słabo.
Dopytujemy dalej: czy były chwile, gdy tracili poczucie, że to tylko szkolenie? „Misiek”: – Gdzieś z tyłu głowy ciągle jest świadomość, że to kurs, że jesteśmy wśród swoich. Ale gdy non stop zdarzają się sytuacje nieprzyjemne, jedna za drugą, potem kolejne i kolejne, to rzeczywiście przychodzi myśl, że jesteś ofiarą. I że jakoś musisz się w tej sytuacji odnaleźć. Spokornieć, opuścić głowę i starać się dotrwać do końca.
autor zdjęć: Magdalena Kowalska-Sendek, Ewa Korsak
komentarze